Błażusiak mistrzem Ameryki

By określić geniusz Tadeusza Błażusiaka statystycy muszą przekopać się przez opasłe tomy historii rajdów motocyklowych i sięgnąć hen w daleką przeszłość, kiedy to zawody były transmitowane przez radio, a dziennikarze wysyłali do redakcji nie e-maile, a teleksy.
Nowotarżanin w finale mistrzostw Ameryki w Orlenas Arenie w Las Vegas kolejny raz zadziwił świat. Dla znawców nie ma większego „gościa” w tym sporcie. Żaden inny motocyklista nie odnosił tak spektakularnych sukcesów, ma na koncie tyle mistrzowskich koron. W nocy naszego czasu, z soboty na niedzielę, miłośnicy jego talentu zasiedli przed komputerami, by „live” śledzić transmisję internetową i jego wspaniałą walkę o kolejne mistrzostwo Ameryki. Miał – jak zresztą w każdych zawodach – przeciwko sobie koalicję amerykańskich endurowców, którym marzy się, by strącić Polaka z mistrzowskiego tronu. Nowotarżanin przed ostatnim startem wyrobił sobie sporą przewagę 57 punktów nad Robertem Taylorem i 60 nad Cody Webbem. Potrzebował niewiele, by w jego „stajni” wystrzeliły korki od szampana.

Jak zwykle komplet widzów zgromadził się w Orleans Arenie, bo sport ten jest niezwykle popularny za Oceanem. Podobnie jak Taddy Błażusiak. Kamery na krok go nie odstępują. Wywiady, wywiady, morze wywiadów. Gdy się przegląda amerykańską prasę, to z czołówek gazet bije podobizna naszego jeźdźca. Kibice szaleją za nim, bo takiego „gieroja” jeszcze w życiu nie widzieli. Szkoda, że w Polsce jest niedoceniany. A przecież polski sport zbyt dużo takich sportowców nie posiada.

Kibice, na wielkim telebimie, mogli przed startem przypomnieć sobie tegoroczne rundy mistrzostw Ameryki i fantastyczną jazdę biało – czerwonego. Tor wąski, utrudniający mijanki i jak zwykle ekstremalnie trudny technicznie. Jak to określili eksperci - Chris Denison i Dano Legere - by wyeliminować słabeuszy. Tylko, że czasem te najsłabsze ogniwa mogą zaszkodzić faworytom. Bo to nie potrafią przeskoczyć przeszkody, to koło zaklinuje im się w kamieniu, to upadną i zrobią zator na drodze. To słabości w wyszkoleniu technicznym. Inni muszą wyhamowywać, by ich wyminąć i modlić się, by na nich nie wjechać. W takich okolicznościach taktyka jest jedna – wyjść jak najszybciej na prowadzenie i niech mnie potem gonią. Oczywiście trzeba samemu uważać, by nie popełnić błędu. Ruchome kamienie z zakrętem o kącie 90 stopni, basen z wodą na środku z potężnie wystającym głazem, który trzeba było bokiem objechać, opony, nasypy z ziemi, drzewa, konary, „praleczki” – to wszystko stawało na drodze śmiałków, którzy pędzili ile mocy miał silnik ich stalowego rumaka.

Hot laps dla Błażusiaka, który wyprzedził Cody Webba i Mike Browna. Bieg eliminacyjny to również popis Polaka. Rywale byli daleko z tyłu. Klinowali się na najtrudniejszym skalnym odcinku, robili fikołki, ich motocykle stawały dęba. Wszyscy jednak oczekiwaliśmy z napięciem na właściwą ucztę. Wreszcie się doczekaliśmy.

Gdy stanęli w maszynie startującej w Polsce była 7:15. Był to wyścig jednego aktora. Polak nie pozostawił złudzeń, kto rządzi w tym sporcie. Jechał płynnie. Co ja piszę? On frunął na swoim na KTM-ie. Przeszkody był dla niego jak bułka z masłem. Rywalom sprawiały duże trudności. Pędził do mety jakby miał co najmniej trzy razy lepszy motocykl od rywali. Od startu do mety przewodził, zwiększał przewagę, wielu zdublował. Gdy Polak świętował sukces, najgroźniejsi rywale (Cody Webb i Make Brown) jeszcze mordowali się – słowo adekwatne do rzeczywistości - na trasie. Cóż można napisać o tak fenomenalnym starcie nowotarżanina? Po prostu brak już przymiotników na opisywanie tego co wyczynia nasz rodak. Gratulujemy Tadziu!

Stefan Leśniowski, zdj. endurocross.com
[SPORTOWEPODHALE]index.php?s=tekst&id=5724[/SPORTOWEPODHALE]

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 18.11.2012 14:44