LIST: "Nadęte paniusie i aroganccy lekarze"

"Wiele razy byłam za zakopiańskim SORZE – jako „ofiara wypadku” i towarzysząc innym „ofiarom”. Prawie zawsze było miło, fachowo i w miarę szybko. W tamten sobotni wieczór nie było" - pisze w liście pani Beata.
Oto jak opisuje sytuację, która ją zbulwersowała:

"W nocy zawiozłam koleżankę na Zakopiański SOR. 40 stopni gorączki. Słabo kontaktuje, choć się stara.

Zaciągnęłam ją do rejestracji, gdzie natychmiast położyła się na leżance na kółkach, bo nie miała siły siedzieć. Zresztą wolnych krzeseł nie było. Zajrzałam do poczekalni. Pełno. Jedna pani mówi, że czeka 5 godzin. Wiadomo, sobota.

Koleżanka leży, może ma zawał albo wstrząs mózgu, może miała wypadek w górach… jednak nikt z przechodzących ratowników, lekarzy ani pani z rejestracji nie zainteresował się, dlaczego leży, a inni siedzą.

Najważniejszy jest nie stan chorego, ale żeby wypełnić papierki. Papierki lekko nadęta dziewczyna wypełnia powoli i skrupulatnie. Bez wypełnionych papierków nikt chorego nawet patykiem nie dotknie.

Koleżanka leży (w sumie ma wygodnie, więc o co chodzi), ale najpierw trzeba było zarejestrować pana, którego bolała rączka. Nie leżał, czuł się dobrze i żartował ze znajomymi.

Miałyśmy jednak szczęście, bo okazało się, że nie musiałyśmy czekać ze wszystkimi.

Rejestratorka powiedziała, żebyśmy poszły do opieki całodobowej na końcu korytarza. Powiedziałam, że koleżanka nigdzie nie pójdzie, bo przecież nie bez powodu leży. Rejestratorka westchnęła ciężko, przewróciła oczami pod tytułem „ale mają wymagania”, i poszła po wózek.

Wózek był bez podpórek na nogi. „A co ja mam zrobić z nogami?” – zamajaczyła koleżanka, kiedy ją na nim posadziłam. Nie przejęłam się tym zbytnio, bo ja dwa lata temu jechałam na takim wózku ze złamaną nogą. Zastanawiałam się tylko, co trzeba mieć we łbie i jak bardzo być pozbawionym empatii, żeby nie kupić lub nie nareperować wózków, których używają przecież ludzie chorzy i starzy.

Zawiozłam koleżankę pod gabinet, w którym nikogo nie było.

Zobaczyłam jakąś panią w niebieskim fartuchu i pytam. „Ja nie wiem, ja jestem radiologiem”, powiedziała pani, strzelając focha, że śmiem ją pytać. Bo przecież ona jest radiologiem. „Och, bardzo przepraszam!”, zakrzyknęłam, pani się opamiętała i przemówiła ludzkim głosem. Powiedziała na przykład, że musimy się zarejestrować w okienku za gabinetem. Nadęta panna w głównej rejestracji nam tego nie powiedziała.

Przyjął nas doktor, który nie zachowywał się tak, jakby można mu było zadać jakieś pytania i jakby miał ochotę udzielić wyczerpującej odpowiedzi czy zbadać pacjentkę. Był młody, chamowaty i miał koszulę w kolorze ścierki. Więcej pacjentów nie było, więc mógł nam poświęcić ocean czasu. Ale mu się nie chciało.

Zajrzał koleżance do gardła, powiedział też: „Niech mi pani nie przerywa”. Stwierdził infekcję gardła. Nie zastanowiło go, że koleżanka ma 40 stopni gorączki. Przepisał antybiotyk o działaniu ogólnym.

Powiedziałyśmy, że koleżanka była w Wietnamie, co mogłoby sugerować na przykład: malarię, dengę, cholerę czy Bóg wie, co jeszcze. Pan doktor powiedział, że jeśli to jakaś wietnamska bakteria, to on nie wie, jak się nie poprawi do poniedziałku, to mamy jechać na zakaźny do Myślenic. W jaki sposób mamy się tam dostać, skąd wziąć skierowanie, nie powiedział. Potem się okazało, że Myślenice akurat nie przyjmują.

Antybiotyk nie działał, gorączka nie spadała. Koleżanka czuła się coraz gorzej i kontaktowała coraz słabiej.

Zajrzałam więc do tak znienawidzonego przez lekarską brać Doktora Google’a i następnej nocy wezwałam nocną pomoc do domu (bo przecież pogotowie do gorączki i konwulsyjnych dreszczy nie przyjdzie). Nocna pomoc, zanim co, domagała się PSL chorej. Jakby się bali, że koleżanka na przykład nie istnieje. Koleżanka majaczy i nie pamięta numeru PSL. Mnie trzęsą się ręce i nie mogę znaleźć jej portfela. Jakoś się w końcu udaje i po półgodzinie przybywa lekarz. Zbadał, oczywiście przy okazji musiał wypełnić jakieś papierki.

Koleżanka nie pamięta, jak znalazła się w szpitalu.

Panie na sali obserwacyjnej były super. Miłe i troskliwe...

Tej samej nocy koleżanka została zawieziona do szpitala zakaźnego do Krakowa. Miała sepsę.

Gdybym uwierzyła w infekcję gardła i czekała jeszcze dobę, aż antybiotyk zadziała, mogłaby umrzeć.

Wiele razy byłam za Zakopiańskim SORZE – jako „ofiara wypadku” i towarzysząc innym „ofiarom”. Prawie zawsze było miło, fachowo i w miarę szybko. W tamten sobotni wieczór nie było.

Właściwie nie stało się nic aż tak bardzo strasznego (no, poza chybioną diagnozą). Doświadczyłyśmy tylko szeregu małych nieprzyjemności, drobnych chamstewek, braku uwagi i współczucia… Czyli normalka?

A ja się na taką „normalkę” nie godzę. Bo przybywamy na taki odział przestraszeni, chorzy, zestresowani i chcemy nie tylko tego, by ktoś udzielił nam konkretnej pomocy, ale żeby nas uspokoił, zadbał o nasz komfort psychiczny albo chociaż był miły... A jeśli nie miły, to kulturalny. I nas nie upokarzał.

Ale mam wymagania, co? Popieram postulaty lekarzy, rezydentów i pielęgniarek. Wiem, że są przepracowani. Życzę im, żeby pracowali mało i zarabiali krocie. System opieki zdrowotnej to jednak nie tylko kasa (a raczej jej brak) i grafiki, lecz także, a może przede wszystkim, ludzie. Którzy czasem zachowują się tak, jakby pracowali tam za karę i nie szanowali innych ludzi. Nadęte paniusie i aroganccy lekarze.

A wystarczy na początek trochę kultury i empatii. (To nie zależy od ministra zdrowia i systemu). No i niezepsute wózki."

opr.s/

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 07.01.2018 19:52