FELIETON. Opróżniły się parkingi pod Nosalem, rozjechał się tysiąc gości i drugie tyle obsługi, która starała się uatrakcyjnić pierwszy, ale wielki kongres, mającym być kamieniem milowym rozwoju sportu głównie, bo turystyki w nim było jakby mniej.
Wisienką na torcie, a raczej bezą na tym przekładańcu ministerstw, związków sportowych i innych instytucji, których związek był głównie komercyjny, była wizyta Prezydenta RP, który wjechał do Nosalowego Dworu tunelem ze Skomielnej do Naprawy.
Bo wszakże naprawa rodzimego sportu była celem trzydniowych obrad i parudziesięciu paneli tematycznych, na których gadające głowy, zgrabnie prowadzone przez opłaconych redaktorów, wypowiadały się na temat stanu i ewentualnej modernizacji po linii i na bazie. Niestety, tylko garstka z tych osób (do której nieskromnie chciałbym się zaliczyć) miała czelność podpowiedzieć panom ministrom co należy zrobić, aby to naprawdę nabrało sensu i dało wymierne efekty.
Zachęcony uwagami wielu mądrych osób, do których w pierwszym szeregu trzeba zaliczyć krakowskich profesorów Jerzego Żołądzia i Jana Blecharza, a także paru starych znajomych od hokeja, piłki nożnej i wyczynowych motorów, zaczaiłem się na pogawędkę traktującą o nowym, wspaniałym programie identyfikacji, który pozwoli rozpoznać predyspozycje motoryczne naszych pociech już od kołyski niemalże. Program, który naukowo, a jakże, wymyśliła firma z krakowskiego Pasternika, od parunastu lat doradzająca za niemarne grosze) jak usprawnić działanie w każdej dziedzinie życia i wklepać do komputera, który dalej już sobie z tym poradzi. Takie via toll sportowych talentów, którego wdrażanie rozpoczęto od najmniej ryzykownych sportowo okolic, takie od Opola do Lublina. Padały liczby i terminy oraz prognozy oszałamiających efektów, których można spodziewać się już za …dziesięć lat. Brawo!
Panel ciepło prowadził redaktor od dawna współpracujący z Nowogrodzką, więc było lekko i przyjemnie, aż do czasu, gdy tuż przed końcowym gwizdkiem do mikrofonu dorwał się inny redaktor, współpracujący na co dzień z Szaflarską, Ludźmierską i Grelem.
W doliczonym czasie gry swoim wystąpieniem wprawił w zakłopotanie pana ministra sportu i wysokiego rangą urzędnika ministerstwa edukacji i nauki. Siedzącym obok nich utytułowanym szkoleniowcom od piłki kopanej i skoku o tyczce błąkał się pod nosem uśmieszek zrozumienia, ale oni byli tylko od przytakiwania.
Kolejny program poprawy sportowej drogi naszych młodocianych talentów przypomina mi trwającą od dekad modernizację linii kolejowej z Krakowa do Zakopanego. Prostuje się łuki, buduje nowe stacje, wymienia szyny, poprawia perony i megafony. I choć po jednej wciąż nitce jeździ coraz więcej pociągów, nadal wleką się pod Tatry tak wolno, jak kawalkada aut na weekendowej zakopiance, a przez głośniki na stacjach słychać głównie niezrozumiały bełkot.
Minister Bortniczuk chwali się ogromnym wzrostem budżetu swego resortu, tyle, że pewnie niebawem zostanie przejedzony na kolejne projekty i przyszłoroczne Igrzyska Europejskie; trochę już poszło na zakopiański kongres. Aby z zakupionej za paromiliardową kasę maki powstał pożywny chleb, trzeba oprócz czystej stolnicy także fachowych piekarzy. Ludzie tacy jak Feliks Stamm, czy Kazimierz Górski już od dawna nie żyją i do tej pory jakoś rzadko możemy poszczycić się rodzimymi trenerami. Za sukcesami kadry w siatkówce, czy koszykówce stoją zagraniczni szkoleniowcy (o futbolu przez grzeczność nie wspomnę), ale nam nie są potrzebni ludzie ściągani z zagranicy. Na boiskach aż roi się od marnych obcokrajowców, ściąganych przez cwaniaków od coachingu, a nasi nastolatkowie dochodzą do ściany, której z powodu klubowych układów i prezesowskich ambicyjek nie są w stanie przebić.