Gdy nie było telefonów komórkowych, dzieci na Podhalu cały dzień spędzały na nartach. "Największą karą było zostać w domu"

- W domu nie było gier, telefonów, bajek na okrągło, a jak się nudziło, to rodzice gonili do roboty. Więc szliśmy na wyciąg. Szkoda, że to tak szybko minęło i że dziś wszystko wygląda już inaczej – wspomina Mateusz z Bukowiny Tatrzańskiej.
Pokolenie dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków pamięta czasy, jak na nartach jeździły wszystkie dzieci z sąsiedztwa i całej okolicy. Tak było między innymi na nieistniejących już dziś wyciągach przy ulicy Długiej w Bukowinie Tatrzańskiej - poniżej kościoła.

Jazda na nartach trwała od rana do wieczora. Zimy były wówczas mroźne, śniegu nie brakowało. Nikt nie wyobrażał sobie spędzania czasu wolnego w inny sposób. Dzieci nie mogły się doczekać, by wyjść na stok i spotkać się z rówieśnikami.
 
Życie towarzyskie na stoku
 
- Jak wracałem ze szkoły, to zostawiałem tylko plecak w domu i od razu szło się na wyciąg. Narty przechowywałem w budce na górnej stacji, żeby ich nie nosić za każdym razem do domu. I jeździłem do wieczora. A w ferie od rana do wieczora. Telefonów nie było, więc z domu nie mogli zadzwonić, żebym już wracał. Jeździło się do oporu – wspomina Mateusz, który całe dzieciństwo zimą spędzał na nartach. Nie pamięta, kiedy zaczął jeździć, ale było to bardzo wcześnie. Gdy miał 8 lat, zamienił narty na deskę snowboardową.
 
Na wyciąg przychodzili wszyscy znajomi. Kwitło życie towarzyskie. - Spędzaliśmy tam większość czasu. W domu nie było gier, telefonów, bajek na okrągło, a jak się nudziło, to rodzice gonili do roboty, na przykład do odśnieżania podwórka. Więc szliśmy na wyciąg. Szkoda, że to tak szybko minęło i że dziś wszystko wygląda już inaczej. Wyciągu nie ma. Całą zimę się jeździło. Nie miało znaczenia, czy stok jest wyratrakowany czy nie. Nikt na to nie patrzył. Kiedyś trudno nas było zaciągnąć do domu. A dziś ciężko dzieci namówić, żeby wyszły na pole – mówi Mateusz.
 
Dzieci nie miały tak solidnego sprzętu narciarskiego i nieprzemakalnych kombinezonów, jak obecnie. Nikt nie miał też kasku. Rodzice nie przychodzili z dziećmi na stok, nie pilnowali ich. - Buty narciarskie były trzy numery za duże, narty nienasmarowane, kanty niezaostrzone. Kurtki czasem ledwo się dopinały, spodnie narciarskie przemakały. Przeważnie dzieci miały je po starszym rodzeństwie. Ale dawaliśmy radę. No i jak się skręciło nogę, to nikt się w domu nie przyznawał, bo rodzice nie pozwoliliby już iść na narty w następnych dniach – śmieje się Mateusz.
 
Stałem w oknie i płakałem

Dzieciństwo, spędzone na wyciągu narciarskim, z sentymentem wspomina też Tomek z Bukowiny Tatrzańskiej. - Kiedyś wróciłem do domu po nartach i było mi tak bardzo zimno, że płakałem. Ale mamie powiedziałem, że płaczę, ponieważ się uderzyłem. Gdybym powiedział prawdę, to już by mnie szybko na narty nie puściła – opowiada.

Największą karą dla dzieci był zakaz wychodzenia z domu, na przykład z powodu choroby. Dziś niestety wiele dzieci nie chce spędzać czasu na świeżym powietrzu i są szczęśliwe, kiedy mogą zostać w pokoju i grać. Tomek pamięta, jak w czasie ferii chorował na zapalenie ucha. Wyciąg miał po sąsiedzku. Stał wtedy w oknie i płakał, że nie może jeździć na nartach.

Podobnie jak Mateusz, Tomek bardzo wcześnie zaczął jeździć na nartach. Na początku nie zjeżdżał na dolną stację, ponieważ obawiał się, że z powodu dużej liczby turystów, obsługa nie pozwoli mu wjechać wyciągiem. Przypomnijmy, żeby były to czasy, kiedy wszystkie dzieci z Bukowiny mogły z wyciągów korzystać za darmo. W czasie największego ruchu pracownicy obsługi prosili więc miejscowe dzieci, żeby przyszły, kiedy będzie mniej ludzi.

- W połowie wyciągu wypatrywaliśmy kogoś z turystów, łapaliśmy się za kijki i tak ciągnęli nas do góry - mówi Tomek. - To były fajne czasy. Poznawało się dużo ludzi. Dużo turystów co roku wracało na ten sam wyciąg - dodaje.
 
Każdy uczył się sam

Małgorzata pierwsze kroki stawiała na nartach w wieku 3-4 lat. Nie miała instruktora, nauczył ją jeździć o kilka lat starszy sąsiad. - Na wyciągu jeździliśmy z całą bandą dzieci. Nawet nie było czasu iść do domu, żeby się napić. Na początku umiałam zjeżdżać tylko tą samą trasą. Z czasem się przemogłam i więcej skręcałam. Nikt nie kupował nam lekcji z instruktorem. Każdy uczył się sam. W dzieciach było wtedy więcej samozaparcia. Jak wyciąg był nieczynny, to podchodziliśmy na nartach do góry. Albo jeździliśmy na czym tylko się dało, na sankach, workach, a nawet na kawałku rynny. Dopóki rynna nie wbiła się jednemu z nas w kolano... - opowiada Małgorzata z Bukowiny Tatrzańskiej.

Mówi, że dla niej dzieciństwo spędzone na wyciągu to były najcudowniejsze czasy. - Najgorsze, co dziś słyszę od dzieci, to "mamo, nudzi mi się". Ja nigdy w dzieciństwie nie powiedziałam takich słów. Zawsze mieliśmy coś do roboty. Dziś chcemy, żeby nasze dzieci we wszystkim były idealne. Nie ma samouków. I nie ma w dzieciach samozaparcia ani chęci. Nie pozwalamy im samodzielnie uczyć się jazdy na nartach, grać w piłkę albo pływać. Od razu bierzemy instruktorów, trenerów, zapisujemy na zajęcia. A nas przewracało na stoku, ale nikt nie pomagał. Aż zaczynaliśmy samodzielnie jeździć. I nikt nie płacił za wyciągi. A dziś nie ma nic za darmo - podsumowuje. 
 
Dawniej a dziś

Dziś trudno sobie wyobrazić, że tak małe dzieci mogłyby same, bez opieki dorosłych jeździć na nartach. - My bardzo kontrolujemy nasze dzieci. Może dlatego są mniej samodzielne, mniej zaradne. Poza tym, nie ma już blisko wyciągu. Trzeba je zawieźć na stok, zjeżdżać z nimi. Nie zostawimy ich samych na dużej stacji narciarskiej. Kiedyś mieliśmy wyciągi za darmo. Obsługa nas znała, nikt z Bukowiny nie płacił. Dziś z bramką na bilety nie da się dyskutować. Wszyscy muszą płacić, a jest to bardzo kosztowne, gdyby chciało się jeździć tak często jak w naszym dzieciństwie – twierdzi Tomek.
 
Każde dziecko, które miało w pobliżu wyciąg, nie wyobrażało sobie spędzania wolnego czasu w domu. Z biegiem lat zostawali instruktorami i uczyli turystów jazdy na nartach.

- To były czasy, kiedy nikt nie pobierał od miejscowych dzieci opłaty za karnety. Było to oczywiste, że wszyscy z Bukowiny jeździli za darmo. Nie braliśmy też pieniędzy od instruktorów za to, że mogli u nas pracować. Kto chciał, mógł uczyć. Przecież dla nas była to reklama, że mamy instruktorów. W ten sposób młodzi dorabiali sobie w sezonie - wspomina lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne jeden z właścicieli wyciągów narciarskich w Bukowinie. Jego wyciąg nie wytrzymał konkurencji z dużymi stacjami narciarskimi, które zaczęły powstawać na Podhalu. Koszty działalności – przeglądów technicznych, prądu itp. - były tak wysokie, że nie opłacało się go już utrzymywać. A narciarze zachwycili się dużymi kolejami krzesełkowymi.
 
Nikt nas nie pilnował
 
Na wyciągach w Bukowinie Tatrzańskiej spotykały się wszystkie dzieci z sąsiedztwa. - Nikt z rodziców nas wtedy szczególnie nie pilnował. Wszyscy się znali, było bezpiecznie. Panowie z obsługi doglądali nas, wiedzieli czyje to dzieci. Jeździliśmy, ile tylko się dało. Niechętnie robiliśmy przerwę na obiad, najchętniej cały dzień nie schodzilibyśmy z nart. Nieraz wracało się do domu z płaczem ze zmęczenia i zimna - wspomina z uśmiechem 37-letnia mieszkanka Bukowiny.
 
Turyści, którzy przyjeżdżali na wyciągi, nie czuli się anonimowi. Byli tacy, którzy co roku wracali w te same miejsca, na swój ulubiony wyciąg. Po kilku dniach jazdy zawiązywały się znajomości gości z góralami. Nie było elektronicznych skipassów ani bramek. Kupowało się papierowe karnety z 10 lub 12 wjazdami, a obsługa je dziurkowała przy wjeździe na dolną stację. Raz na jakiś czas przepuszczała kogoś gratis. Dziś, w dobie elektroniki i bramek, na stacjach narciarskich jest to już nie do pomyślenia. Karnet kosztował wtedy około 12 zł, a jeden wjazd złotówkę. - Pamiętam, że pewien narciarz dziennie zjechał aż 100 razy i to był absolutny rekord – dodaje właściciel wyciągu. Czyli koszt całodziennej jazdy na jedną osobę to było nieco ponad 100 zł.

Wspaniałe czasy
 
Przyjeżdżaliśmy na ferie z dziećmi na tydzień. Parkowało się samochód u gospodarzy, a obok domu był wyciąg narciarski i nigdzie nie trzeba było już jeździć. Po śniadaniu szliśmy na narty. Odpoczywaliśmy w barze przy wyciągu. Wieczorami były tańce i zabawa do później nocy. To były wspaniałe czasy - wspomina z sentymentem przełom lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych turystka z Warszawy. Teraz do Bukowiny Tatrzańskiej przywozi na ferie swoje wnuczki. Odwiedziła z nimi miejsce, w którym spędzała niegdyś ferie w Bukowinie. Dziś po wyciągu narciarskim nie ma już śladu.  

To już się nie wróci

- Kiedy mam już własne dzieci, bardzo mi brakuje tych małych wyciągów. Szkoda, że nie mogą już doświadczyć takiego dzieciństwa, jakie mieliśmy. Owszem, są jeszcze w Bukowinie małe wyciągi i oby działały jak najdłużej. Ale dziś koszty jazdy na nartach są ogromne. Nie stać nas na to, żeby nasze dzieci spędzały całe dnie na wyciągach, tak jak my. I nie mamy na to czasu, żeby być z nimi na wyciągu przez cały dzień. Coś takiego już się nie powtórzy - mówi z żalem w głosie kolejna mieszkanka Bukowiny Tatrzańskiej. 

- Myślę, że w tamtych czasach dzieci miały większy instynkt samozachowawczy i było mniej wypadków na stoku. Uczyły się myślenia, przewidywania. Turyści też. Warunki na stokach były trudniejsze. Trzeba było porządnie opanować narty, żeby zjeżdżać. Dziś zakładamy dzieciom kaski, mają narty, które praktycznie same skręcają i twierdzimy, że nic się nie stanie. A to niestety nieprawda - mówi mieszkanka, która, podobnie jak wielu jej rówieśników, dzieciństwo spędzała na stoku. 
 
Monika Para-Miśkowiec

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 04.03.2024 14:27