Jan Gil: Daj mi rząd dusz

FELIETON. "Media głównego nurtu rozpisują się szeroko na temat sytuacji Kościoła w Polsce, szczególnie w kontekście skandali pedofilskich i odchodzenia od praktyk religijnych sporej części Polaków. Tematu tego unikają zaś media lokalne, czemu trudno się dziwić - łatwo bowiem w małym środowisku popaść w infamię" - pisze prof. Jan Gil. Nauczyciel, polonista tym razem odsunął na bok temat filmowy.
Myślę, że nawet sam Maciej Jachymiak nie miałby w sobie tyle odwagi, by podjąć się tego tematu - zresztą poetyka jego felietonów nie uniosłaby ciężaru gatunkowego problemu.

Proponuje inny kontekst tej problematyki, który wyrażą najlepiej słowa Jana z Czarnolasu:
Wysokie góry i odziane lasy!
Jako rad na was patrzę, a swe czasy
Młodsze wspominam, które tu zostały (...)

Czas Soborowy - rok 1964, dzień powszedni. Dwunastoletni ministrant klepie po łacinie bez zrozumienia część wspólną liturgii mszalnej w Kościele Parafialnym w Szaflarach. Msza jest cicha - bez czytań i śpiewów. Przy ołtarzu ks. Proboszcz, zaś w słuchanicy młody Wikary - spowiada miejscowe tercjorki z niebyłych grzechów typu: omaściłak kluski w piątek. Ale bez skwarków! Bywają natarczywe - chcą się spowiadać co tydzień. To irytuje Wikarego, więc czasem wychyla głowę i grozi pięścią tym najbardziej gorliwym spowiedniczkom, które po zbyt krótkim czasie od poprzedniej spowiedzi znów zbliżają się do słuchanicy.

Niedziela. Młode chłopy stoją przed kościołem i czekają na mszę - przyszli wcześniej , by poradzić. Sygnaturka wzywa ich do wejścia, a oni dalej czekają. Na pytanie: dlaczego nie wchodzicie, odpowiadają: E, jak sie skońcy kronika, to wleziemy. Odczekują 10 minut i wchodzą do kościoła, zajmując swoje stałe miejsca. Ogłoszeń parafialnych wraz z komentarzami Proboszcza wysłuchuje cała reszta zdyscyplinowanych parafian. Ale co się odwlecze, to nie uciecze - ogłoszenia wracają znowu, tym razem na końcu mszy i...wtedy już chłopy nie mają możliwości ucieczki - błogosławieństwa jeszcze nie było!

Proboszcz, w przeciwieństwie do Mickiewiczowskiego Konrada z " Dziadów", nie musiał wołać: Boże! Daj mi rząd dusz!- on ten rząd dusz miał z urzędu. Pragnął jednak, by mieć jeszcze rząd ciał! Ale z tym było już gorzej! Porządek w kościele wyznaczały nieprzekraczalne granice naw - z lewej kobiety i dziewczęta, zaś z prawej mężczyźni i chłopcy. Pleban doskonale identyfikował swoich parafian i... , co gorsza dla nich - zapamiętywał ich współrzędne w kościele (zajmowane obowiązkowo przypisane, stałe miejsce - zwłaszcza przez tych młodych). Każda zmiana ich lokacji budziła jego irytację.

Wtedy zdarzało się, że schodził z kazalnicy, brał za ramię delikwenta i przestawiał go na jego stałe miejsce. Ale niewiele to pomagało, zwłaszcza w przypadku starszych mężczyzn. Co ciekawe - rygorów tych nie egzekwował wobec kobiet - pewnie z natury były bardziej podporządkowane oczekiwaniom duchownego. I o dziwo! Te ekscesy porządkowe Proboszcza nie wpływały negatywnie na uczestnictwo w nabożeństwach, czy gorliwość religijną większości parafian.

My ministranci przechodziliśmy z nim prawdziwą szkołę życia. Proboszcz z psychologią rozwoju dziecka był całkiem na bakier. Odnosił się do nas z "życzliwą obojętnością". Do służby sposobił nas niczym rekrutów w wojsku, nie zważając na nasza dziecięcą wrażliwość. Latem, po porannej służbie liturgicznej, gonił nas do robienia porządków w kościele i wokół plebani. Zimą zaś kolęda. Zapamiętałem szczególnie tę jedną, w Zaskalu. Wyruszamy tuż po porannej mszy. Ksiądz z organistą i kościelny w paradnych saniach, my z grabarzem na saniach zwanych włóczkami - służyły do transportu danin z kolędy (a były to przeważnie miarki owsa). Bez śniadania, wymarznięci. I od jednej zimnej biołej izby do drugiej, jak również czasem i do skromnej izby połączonej ze stajnią. Wszędzie chłód. Organista z kościelnym czymś się tam rozgrzewają - nam nikt nie proponuje nawet garczka mleka, czy kromki chleba. Wreszcie zbliża się wieczór - idziemy na wiecerzom do jakiejś zamożniejszej rodziny. Wreszcie się najemy! Gospodyni rozkłada wiktuały przed księdzem, organistą i kościelnym, a my czekamy i czekamy w kącie kuchni. Wreszcie gospodyni przynosi nam trochę chudego rosołu, pochlipaliśmy i nasza radość na tym się skończyła - nie dostaliśmy nic więcej do zjedzenia.

Więcej empatii zimą doznawaliśmy od gospodyni Proboszcza. Otóż, jedną z nielicznych nagród za naszą służbę było oglądanie w niedzielne popołudnia - telewizji (na plebani) - bodaj pierwszej wówczas we wsi. Wtedy owa gospodyni przynosiła nam jabłka z plebańskiego sadu, przechowane w piwnicy, których ulężały smak pamiętam do dziś.

Katecheza. Odbywała się raz w tygodniu w salce parafialnej. Ubrania na wieszaku w przedsionku. Te, które nie miały wszytej zawleczki do powieszenia, ksiądz zrzucał na podłogę. Lekcja. Tutaj dominowały metody wychowawcze i dydaktyczne rodem ze średniowiecznej scholastyki. Ręce założone z tyłu, wzrok skierowany na katechetę. Próbowałeś się wiercić, mogłeś dostać kuksańca w czoło lub klęczeć za karę (ale nie dotyczyło to dziewcząt). Najważniejszą wówczas cnotą wczesnego wieku naszego dorastania było posłuszeństwo - w domu, szkole czy w kościele. Nikt nie śmiał też podważać autorytetów wychowawczych i nakazów religijnych.

Ale to wszystko miało jednak swoje granice - rygory, przymus i rosnąca ambiwalencja naszych uczuć wobec duchownego, osiągały swój moment przesilenia. Nawet nakaz rodzicielski niewiele już pomagał. Wchodziliśmy już bowiem jako piętnastolatkowie w okres młodzieńczego buntu i wtedy my, wszyscy ministranci, stopniowo opuszczaliśmy naszego księdza Proboszcza.

Jan Gil

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 11.04.2024 17:25