20.07.2015 | Czytano: 2412

Bombardier z Podhala

Bramkarze modlą się, by nie dostać w głowę, obrońcy boją się brać krążek na ciało. W obu przypadkach skutki mogą być opłakane. Nikt nie chce stać na drodze kauczukowego przedmiotu, który wystrzelony został z prędkością ponad 140 km/h.


Po jego strzałach często halę przeszywa szmer zachwytu. Zdumienie jest tak duże, że dopiero po chwili rozlega się aplauz.

„ Prędkość, z jaką leci wysłany w powietrze przez zawodnika sprzęt sportowy, zależy między innymi od jego i zawodnika ciężaru, a także sposobu wprowadzenia przedmiotu w ruch” – wypowiadają się fizycy. Bombardierem w Podhalu jest Sebastian Łabuz. Rozmawiamy z nim…

O początkach kariery

To odległa przeszłość. Wujek zaszczepił we mnie magię hokeja. To on zabrał mnie po raz pierwszy na spotkanie hokejowe. Jeśli się nie mylę, była to konfrontacja „szarotek” z Narzodem Janów. Muszę przyznać, że hokeiści zrobili na mnie spore wrażenie. W Nowym Targu trudno było być chłopakiem i nie grać w hokeja, więc i ja zacząłem na ulicy posuwać czarny kauczukowy przedmiot. Wtedy dostałem zajawkę i kolejnym krokiem było zapisanie się do szkółki wstępnej, której trenerem był Tadeusz Gruszka. Potem była klasa sportowa przy Szkole Podstawowej nr 1. Tak to się zaczęło i przechodziłem kolejne szczeble hokejowej edukacji. Przez moją karierę przewinęło się mnóstwo trenerów. Z góry więc przepraszam, gdybym wszystkich nie zdołał wymienić. Hokejowego rzemiosła uczyli mnie – Stanisław Papuga, Zbigniew Behounek, Siergiej Zemczenko (niezwykle lubiany przez dzieciaki, taki rosyjski dryl, ale z życiowym podejściem), Stanisław Fryźlewicz, Józef Słowakiewicz, Andrzej Słowakiewicz, marian i Wiktor Pyszowie, Walenty Ziętara, Tadeusz Bulas. Gdy wchodziłem do pierwszego zespołu trafiłem pod skrzydła Ewalda Grabowskiego. U niego zawsze był „stan wojenny”. Typowa ruska szkoła, nękanie i jeszcze raz nękanie. Byłem w Szkole Mistrzostwa Sportowego, grałem też w SMS Warszawa oraz GKS Katowice i Unii Oświęcim.

O debiucie w ekstraklasie

Zadebiutowałem w sezonie 1995/96 w barwach SMS Sosnowiec, ale nie pamiętam z jakim rywalem ( Polisa Bydgoszcz – przyp. aut). Za to pamiętam pierwszego gola zdobytego w ekstraklasie. To było w następnym sezonie w meczu ze Stoczniowcem. Bramki gdańszczan strzegł wtedy Szczebłanow. Zapakowałem mu brameczkę z niebieskiej linii.

O mocy strzału

W poważnych ligach odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Są specjalne urządzenia, które mierzą siłę i szybkość lecącego przedmiotu. Niestety nie u nas. Tylko dwa razy próbowano przeprowadzić taki eksperyment, ale w obu przypadkach był nieudany. Do pierwszej próby doszło w grudniu 2005 roku w Nowym Targu, podczas finałowego spotkania Podhala z TKH Toruń o Puchar Polski. Wtedy wysłałem krążek na bramkę przeciwnika z prędkością 125 km/h. Aparatura się zepsuła i tak naprawdę nie wiem czy to jest prawdziwy wynik. Potem jeszcze raz zmierzono mi prędkość lotu krążka i wyniosła 142 km/h. Też nie wiem czy to prawdziwy rezultat, bo kolejny raz aparatura zawiodła. Jaka jest tajemnica mocy strzału? Prosta – zamknąć oczy, zacisnąć zęby i przewalić (śmiech). Trafienie zawodnika krążkiem lecącym z taką prędkością i mocą do przyjemnych nie należy. Nie ukrywam, że kilka razy trafiłem kolegów z drużyny, którzy zasłaniali bramkarza. Ja też kiedyś dostałem taką petardą i wiem jak się człowiek po tym czuje. Nie ma co się obrażać, to jest wkalkulowane w ten zawód. Zresztą nikt tego nie robi. Zaręczam, że więcej razy dostałem krążkiem w obronie, biorąc strzał na siebie.

O bójkach

Kilka bójek zaliczyłem, nie wzbraniam się. Najwięcej w sezonie 2000/01, bo aż osiem. Co ciekawe tylko raz, na koniec sezonu, otrzymałem karę meczu. Byłem młody, z gorącą głową i dawałem się podpuszczać. Wtedy mi to pasowało. Włodarze klubu i Wieńczysław Kowalski wymyślili sobie, żebym był kopią Krzysztofa Oliwy. Widocznie moja postura im podpowiadała, że mogę być gościem do specjalnych zadań. Takie zadanie dał mi Wieńczysław Kowalski i trener. Chyba miałem uatrakcyjniać widowiska. Dostało się też mojemu krajanowi Łukaszowi Wilczkowi, gdy grałem w Unii. Doszło do małego nieprozumienia pod bandą i spięliśmy się. Nie pamiętam, kto sprowokował bójkę. Pewnie ja, bo byłem obrońcą. Nic się nie stało, dalej jesteśmy przyjaciółmi. W Nowym Targu, po każdej walce, a wszystkie były wygrane, w geście triumfu wznosiłem ręce w górę. Teraz jestem starszy i mądrzejszy. Koncentruję się na grze. Czasem dochodzi do jakiejś szarpaniny pod bramką lub bandą, ale bez prowokacji z mojej strony.

O reprezentacji

Rozdział zamknięty. Mam już swoje lata. Oprócz hokeja pracuję jeszcze zawodowo. Nawet nie myślę o powołaniu. Nie przypuszczam, żeby selekcjoner zainteresował się moją osobą. Nie powiem, mile wspominam pobyt w kadrze. Pierwsze powołanie otrzymałem od Ludka Bukacza na turniej w Danii. W kraju znanego pisarza Hansa Christiana Andersena zdobywałem pierwsze reprezentacyjne szlify. Poważnym reprezentantem zostałem za trenera Wiktora Pysza. Dostałem powołanie przed mistrzostwami świata we Francji i pomyślałem:” ktoś odmówił, albo jest kontuzjowany i ja go zastępuję. Pojadę, potrenuję i wrócę”. Okazało się, że trener we mnie wierzył. Wywalczyłem sobie miejsce w drużynie narodowej i byłem na kolejnych trzech mistrzostwach świata. Dużo zawdzięczam trenerowi Wiktorowi Pyszowi. Fajnie wspominam okres bycia reprezentantem kraju.

O spadku i braku awansu

To był koszmar. Najgorsze co mnie spotkało w karierze. Nic mnie tak bardzo nie zabolało jak spadek. Miałem propozycje z innych klubów i to niezłe finansowo, ale zdecydowałem się zostać, pomóc młodszym kolegom, a jednocześnie być z rodziną. Spadliśmy, a w klubie zostały długi. Szkoda, bo przegraliśmy z Toruniem, który po dwóch miesiącach wycofał się z ekstraklasy. Kolejnym rozczarowaniem był brak awansu. W sezonie regularnym wszystkich laliśmy, rządziliśmy pierwszą ligą. Niestety bytomska Polonia na play off wzmocniła się, a my pozostaliśmy w niezmienionym składzie. Zabrakło drużynie doświadczenia w meczach o stawkę.

O mistrzowskich tytułach

Mam trzy w dorobku –dwa z Podhalem i jeden z Unią. Wszystkie były smakowite. Pierwszy w karierze zdobyłem z Unią. Bardzo długo na niego czekałem i dlatego bardzo go cenię. Mieliśmy wtedy świetną paczkę. Drugi tytuł smakował wybornie, bo zdobyty dla macierzystego klubu. Przepiękne przeżycie, przywitanie kibiców na Rynku po naszym powrocie z Tychów. No i ten trzeci, najbardziej niespodziewany. Nikt bowiem na nas nie stawiał. Byliśmy w trudnej sytuacji, były problemy finansowe w klubie, a my pokazaliśmy, że nie zawsze pieniądz wygrywa. Trzeba mieć serce i charakter. Każdy tytuł bardzo szanuję.

O relacjach starzy – młodzi

Dużo jest młodych w naszym zespole, ale to nie znaczy, że do nas starszych zawodników mówią przez per pan. Na tytuł „pana” trzeba mieć wygląd i pieniądze (śmiech). Nie odczuwa się żadnych barier. Jesteśmy jak jedna rodzina. Każdy z nas wie po co trenuje i o co gra. Jeśli już, to służę radą. Młodzi wiedzą jaka jest ich rola w drużynie.

Stefan Leśniowski
 

Komentarze







reklama