Wojciech Szatkowski opowiada o swojej nowej książce "Goralenvolk – historia zdrady"

"Wydawało mi się, że dokumenty trochę usprawiedliwią działaczy Komitetu Góralskiego, a także mojego dziadka. Tymczasem jest przeciwnie" - mówi historyk Wojciech Szatkowski. Jego książka "Goralenvolk - historia zdrady" ukaże się za kilka dni. Jak mówi: "nie jest lekturą przyjemną, ani łatwą. Traktuje o tym, o czym nikt nie lubi mówić głośno - o zdradzie."
Wywiad z zakopiańczykiem publikuje Rzeczpospolita.

Czy idea Goralenvolk i związana z nią kolaboracja górali z hitlerowcami to na Podhalu nadal temat tabu?

Wojciech Szatkowski: Tabu może już nie, ale to ciągle dla niektórych krwawiąca rana. Także dlatego na okładce mojej książki, która ma się ukazać na początku listopada, będzie swastyka wbita w Giewont i wypływająca z niego krew. Mam nadzieję, że czytelników to zainteresuje. Na dyskusję, jaką niedawno zorganizowaliśmy w Dworcu Tatrzańskim, przyszło 400 osób. /.../

Zajął się pan tym tematem także z powodu dziadka – Henryka Szatkowskiego, kiedyś piłsudczyka, który potem zaangażował się w Goralenvolk.

Wojciech Szatkowski: Oczywiście. Trudno o tym zapomnieć, choć moja babcia Maria, szalenie dzielna kobieta, wzięła polską kenkartę (dowód tożsamości wydawany przez władze okupacyjne nieniemieckim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa, którzy ukończyli 15 lat - przyp. red.) i nie chciała mieć nic wspólnego z Goralenvolkiem. Ale długo po wojnie konsekwencje działalności dziadka rodzina odczuwała. Mój ojciec Jan nie mógł tu zdać matury, bo nauczycielka liceum oznajmiła, że nie ma o tym mowy z powodu kolaboracji dziadka z Niemcami. Ojciec ostatecznie zdał maturę w ówczesnym Stalinogrodzie, czyli Katowicach.

Dla pokolenia wojennego to nie był łatwy temat. Andrzej Krzeptowski, syn Wacława Krzeptowskiego – przewodniczącego Komitetu Góralskiego – wiele razy był zaczepiany jako "syn zdrajcy". To samo spotykało rodzinę Cukrów i inne.

Moja książka nie powstała po to, żeby tym ludziom dokopać. Chciałem poznać mechanizmy współpracy górali z okupantem. To nawet zahacza o psychologię, by pokazać, jak Niemcy "wkręcili" wiele osób w kolaborację. Bo – o czym trzeba pamiętać – Goralenvolk nie był pomysłem górali, lecz hitlerowców.

Jaki procent mieszkańców Podhala w tej współpracy z Niemcami brał udział lub co najmniej z ideą o germańskim pochodzeniu górali sympatyzował?

W Komitecie Góralskim, namiastce samorządu, i jego delegaturach pracowało około 200 osób. Oczywiście, ci ludzie mieli współpracowników, donosicieli na terenie okolicznych wiosek, a to było kolejnych 100 lub nieco więcej osób. Oprócz działaczy tego komitetu byli ludzie, którzy wzięli kenkarty góralskie – ok. 27 tysięcy – czyli jakieś 18 proc. mieszkańców Podhala. Tyle że samo wzięcie kenkarty "G" nie oznaczało, że ktoś się identyfikuje z Goralenvolkiem ani że jest zdrajcą.

Co pana najbardziej zaskoczyło podczas kwerendy w archiwum krakowskiego IPN i odkrywania nieznanych materiałów na temat tego okresu?

Wojciech Szatkowski: Wydawało mi się, że dokumenty trochę usprawiedliwią działaczy Komitetu Góralskiego, a także mojego dziadka. Tymczasem jest przeciwnie. Dokumenty ich pogrążają, np. przy okazji akcji wręczania kenkart – są opisy gróźb, wysiedleń. "Albo jesteś góralem, albo 20 kilo na plecy i won z Podhala" – mówił Wacław Krzeptowski. A za nim stali gestapowcy. Ludzie w Rabce oglądali go, gdy nad nim wisiał portret Hitlera. Straszono górali, że jak wezmą kenkartę polską, skończą w Auschwitz. Grożono też konfiskatą majątku.

Źródło: Rzeczpospolita, s/

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 22.10.2011 21:48