Na tropie trenera Podhala

Elektroniczna skrzynka pocztowa MMKS Podhale zasypywana jest propozycjami trenerów, którzy chcą przejąć schedę po Marku Ziętarze. Jak niesie wieść gminna CV przysyłają szkoleniowcy z różnych zakątków globu. Działacze stają przed nie lada problemem. Na jaką szkołę postawić, by się nie sparzyć i nie przepłacić?
Wiele bowiem zależy od finansów, o tym doskonale wiemy, ale znane jest też powiedzenie, że co tanie, to drogie. Trener, który zasypuje skrzynkę swoim CV, jest nachalny i od razu powinien został wrzucony do kosza. To znaczy, że nie jest ceniony na rynku. Rozum podpowiadałby, że trener z kolebki hokeja były tym wymarzonym. Czy aby na pewno?

- W mentalności polskich sportowców trener musi być postrzegany jako człowiek z batem. Tego na pewno trener z zachodu czy zza oceanu nie spełnia. Musiałby mieć do pomocy siedmiu trenerów, oczy dookoła głowy i lornetkę. U nas trzeba zawodnika kontrolować. Czy nie oszukuje w biegu, czy wykona odpowiednią ilość pompek, podniesie odpowiednią ilość kilogramów. Trenerzy z zachodu ufają zawodnikom, wierzą, że są profesjonalistami pełną gębą, jak u nich – mówi Jacek Kubowicz, były hokeista. Przeżył wielu trenerów jako zawodnik i kierownik drużyny. Poznał doskonale ich warsztat pracy. Dzisiaj ma porównanie.

Jeśli przyjrzeć się statystyce skuteczności trenerów z tej części globu, w różnych dyscyplinach sportu, to ma rację. Udany mariaż z kanadyjską i zachodnią myślą szkoleniową był u nas bardzo dawno, w latach 60 – tych. W 1961 r. PZHL zatrudnił Gary’ego Hughes’a. Drużynę narodową prowadził do 1964 r, opuścił ją po igrzyskach olimpijskich z Innsbrucku. W tym czasie wyciągnął drużynę z dołów tabeli grupy B i widma spadku do grupy C.

– Trenerzy z zachodu zderzają się z inną rzeczywistością. Nagle znajdują się w innych warunkach, niż byli wychowani. Różnica widoczna jest w systemie pracy – to opinia byłego selekcjonera reprezentacji piłkarskiej, Jerzego Engela wypowiedziana na łamach „PS”. - Oni przeżywają u nas szok termiczny – śmieje się Jacek Kubowicz. - Dobry zachodni trener nie przyjedzie do nas, a jedynie taki, który nie ma perspektyw na pracę w zamożniejszej lidze. Poziom ligi tutaj ma spore znaczenie. Atrakcyjność pracy jest u nas wątpliwa.

Przejdźmy na nasze podhalańskie podwórko. Ważnym momentem w dziejach klubu było sprowadzenie w 1964 roku Františka Voriška. Czech w niespełna trzy lata wychował 37 reprezentantów i stworzył nowoczesny system szkolenia młodzieży, który przez lata zdawał egzamin. Tylko dlatego, że wychował następców na szkoleniowej ławce.

- To są wyjątki – mówi Jacek Kubowicz. – Czesi u siebie odnoszą sukcesy, ale dostają gotowy materiał. Junior jest już ukształtowanym zawodnikiem i wie czego chce. Wystarczy go tylko doszlifować, przedstawić taktykę, a on ją realizuje. Konkurencja tam jest ogromna, a więc łatwiej się pracuje. Młodzi stoją ze sprzętem przed szatnią i czekają tylko by komuś się noga podwinęła, i wejść do niej. Chcą być sportowcami. Wyjątkiem był też Słowak Milan Jančuška, który doprowadził Podhale do ostatniego mistrzowskiego tytułu. Był trzy lata i nie było źle. Jednak w 80% system pracy słowacko – czeski u nas się nie sprawdził. Chociaż aktualnie Unia gra nieźle pod wodzą trenera z południa, ale trzeba pamiętać, iż najważniejszy okres przygotowawczy oświęcimianie przeszli z Rosjaninem. My również takiej sytuacji doświadczyliśmy w 2007 roku, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo kraju. Zespół przygotowywał do sezonu Dimitrij Miedwiediew. Niektórym starszym zawodnikom przypomniał czasy Ewalda Grabowskiego, a młodym takie treningi się nawet nie śniły. Mówili, że biegania po bulwarach nie znają, a jeśli już to ze spacerów z dzieckiem i wózkiem. Tego nie da się porównać z pracą ze szkoleniowcami zza południowej granicy. Przeżyliśmy kilku z nich. Środa i piątek po jednym treningu, a po meczu jedzie do domu i dopiero zjawia się w poniedziałek na popołudniowych zajęciach. Jednostek treningowych ubywało z każdym tygodniem.

„Szarotki” największe sukcesy odnosiły za rosyjskiej myśli szkoleniowej. – Pozytywne piętno na grze Podhala odcisnął Anatolij Jegorow – mówi olimpijczyk, Józef Batkiewicz. – Świetny psycholog. Chociaż pracował z drużyną narodową (1970 – 75), to był częstym gościem w Nowym Targu. Dwie klubowe piątki były kadrowe. Jegorow nauczył nas agresywnej gry, a przy okazji był jak ojciec, szanował zawodników.

Dodajmy, iż z zawodnikami chodził do kościoła, co w przypadku człowieka ze wschodu, z czerwoną flagą z namalowanym sierpem i młotem, mogło zaskakiwać. Podhale w tych czasach rządziło i dzieliło na krajowych taflach. Z roku na rok sięgało po mistrzowskie tytuły. Kościół pozbawił pracy w Podhalu Witalija Steina. Ten w trakcie niedzielnych mszy świętych organizował treningi, co nie spodobało się starszym zawodnikom.

– Ranny trening – rozruch i ćwiczenia techniczne, popołudniowy – ćwiczenia siłowe, wieczorny – zajęcia taktyczno – techniczne. Tak pracują w CSKA Moskwa, tak pracują najlepsi hokeiści na świecie – twierdził. Stein twierdził też, że wiele fragmentów musi być nudnych dla zawodnika, musi powtarzać się codziennie i po wiele razy. Był zamordystą. Posunął się do tego, że uderzył kijem Józka Batkiewicza. – Jak jeszcze raz pan mnie uderzy, to tak panu przy…, że w kajaku pana do Moskwy zawiozą – postraszył go „Piwus”. To powiedzenie stało się już legendą. Praca Steina przyniosła jednak efekty w kolejnych latach, czego już nie kryją hokeiści z tych lat.

Do czterech mistrzowskich tytułów doprowadził „szarotki” Ewald Grabowski. Przejął drużynę w latem 1992 roku i od razu sięgnął po mistrzostwo Polski. Dodajmy, iż pracował z młodymi hokeistami, którzy dopiero wchodzili do zespołu.
- Sytuacja była podobna do obecnej – mówi Jacek Kubowicz. – Mozolna harówka. Długie treningi, powtarzalność ćwiczeń aż do upadłego. Dostał do obróbki samych pracusiów. Gdy zdobywaliśmy drugą mistrzowską koronę tylko trzech graczy było w kadrze. Stworzył jednak kolektyw, trudny do zatrzymania w kraju. Zawodnicy cierpieli, zagryzali zęby, ale cieszyli się sukcesami. W późniejszym okresie dostał wolną rękę i szalał. Armię zawodników sprawdził w sezonie letnim. Trzeba też powiedzieć, że dbał o zawodników. Nie wyobrażał sobie ciężkich treningów bez asystenta, bez wody mineralnej, odżywek, lekarza czy masażysty i bez wypłat na czas. Wymagał, ale dbał o zawodników. Jego rolą było pokierowanie i zmotywowanie zawodników w taki sposób, by wzmocnić w nich pewność siebie i nadać im mentalność zwycięzców. Proponowałbym działaczom Podhala powrócić do szkoły rosyjskiej, której dawno u nas nie było. Dla młodych będzie to wyśmienita szkoła charakteru. Igor Zacharkin to kolejny dowód na to, że ta praca nam odpowiada. W listopadzie, gdy zawodnicy z prowadzonego przez niego Dream teamu rozpierzchli się po innych klubach, to odnosiło się wrażenie, że przyszli z innego świata. Inny trening, inna mentalność i sytuacja w szatni. Przez trzy miesiące zawodnicy nie dostawali wypłat, a grali jak z nut. Zebrali 48 punktów Krynicy i wprowadzili ją do play off. Jego oddziaływanie na drużynę było ogromne.

Stefan Leśniowski
[SPORTOWEPODHALE]index.php?s=tekst&id=7368[/SPORTOWEPODHALE]

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 19.03.2014 21:39