Felieton Jacka Sowy. Kwarantanna na stoku

Zimowe restrykcje, coraz dalej sięgające w głąb kieszeni ludzi, boleśnie dotkną tych, którzy w górskich rejonach głównie dzięki zimom żyją. Polemika z decyzją o zamknięciu infrastruktury narciarskiej ma w okresie pandemii sens równy z dostępnością kościołów czy dworców autobusowych. Wszystko jest sprawą arytmetyki wyborczej, a tu elektorat narciarski nie jest najliczniejszy; prezydent i tak pojeździ…
Jestem przekonany, że nasi górale coś wymyślą, bo nawet w najlepiej ubitym stoku zawsze znajdą się dziury. No właśnie, na stoku. O ile mi wiadomo, zabroniono korzystania z wyciągów, ale nikt zdrowy na umyśle nie postawi na każdej górce, czy oślej łączce zakazu poruszania się. Więc już bym radził, aby właściciele Długiej Polany, Zadziału czy podobnych miejsc z czarnej listy premiera, po odpowiednim naśnieżeniu, wysłali obsługę wyciągu na stok z kwitariuszem lub kolorowymi trytkami i do kabzy kasowali miłośników zjeżdżania z góry na dół, na czym tylko będą chcieli. Jednak z uwzględnieniem faktu, że z wyjściem na górę muszą sobie sami poradzić… A na dole ustawić kocioł z gorącą herbatą i grilla z kiełbaskami, trochę papierowych tacek i kubków i można wypoczywać w plenerze. Z zachowaniem reżimu sanitarnego oczywiście…

To wcale nie jest żadne szyderstwo, tylko obrazek z dawnych lat. Inna rzecz, że dla większości współczesnych narciarzy-amatorów taka wizja byłaby mission imposible. Sięgnijmy więc wspomnieniami ponad pół wieku wstecz.

Nie było jeszcze weekendów zaczynających się już w piątkowe południe i wolnych sobót, w które wówczas chodziło się do szkoły i pracy co najmniej do godziny 13-tej. Popołudnie wykorzystywało się na oporządzenie sprzętu narciarskiego; przede wszystkim sprawdzenie wiązań śpicoków, czyli nart z przedziurawionymi dziubkami na szpicach, służących do wieszania ich w szopie, czy piwnicy podczas lata. Moje jesionowe „Zubki” po ojcu miały półtora metra długości, co było jeszcze wojennym reliktem, gdyż okupant tylko taki rozmiar nart dopuszczał; nie było też mowy o metalowych kantach. Dużym osiągnięciem technicznym było posiadanie sprężynowych, regulowanych wiązań typu Kandahar, które pozwalały na sprawne poruszanie się po płaskim terenie i były bezpieczne przy zjazdach. Ważny element stanowiły buty narciarskie, na które nie każdego było stać. Niestety, ojcowskie klasyczne Romingery z hakami były jeszcze na mnie o parę numerów za duże, więc podbierałem matce jej trochę obciachowe buty z klapami, co jednak miało swoje zalety przy świeżym śniegu, który nie zbierał się na podbiciu. No i jeszcze zbyt długie bambusowe kijki z wiecznie odpadającymi kółkami; o metalowych można było wtedy tylko pomarzyć!

Od wczesnego rana w niedzielę wypatrywałem przez okno dobrej pogody; na białym tle pól (na których jeszcze nie było MOK-u, urzędu celnego, banku i starostwa), po ciemnej wstędze odśnieżonej starannie „krajowej piętnastki”, sunęły w stronę Zakopanego sznurki syren i wartburgów z przypiętymi do dachów nartami. Szybko pochłonięta jajecznica i wsunięta w kieszeń skafandra kanapka w postaci dużej bułki od Kosteli z kiełbasą od Białońskiego, jabłko i dziesięć złotych kieszonkowego. Co godzinę autobus miejski (były dwie linie!) odjeżdżał z Rynku i dalej spod szpitala w stronę Kowańca, aż pod prewentorium. Dalej już per pedes, można było przypiąć narty i spokojnym krokiem ślizgowym dojechać do Długiej Polany. Teraz tylko usztywnienie wiązań i mozolna wspinaczka na górę, na szczycie której po drugiej stronie rozpościerała się wspaniała podhalańska panorama. Wyjście na górę metodą schodkowania, rzadziej z powodu stromizny jodełką, zajmowało nawet pół godziny, ale przy dużym zaparciu kilkukrotne wyjście za dnia nie było aż tak nadzwyczajnym wyczynem. Za to jazda w dół jakże cudowna; ostrożny telemark przy świeżym śniegu lub bardziej odważna chrystiannia na ubitym zboczu (a do takich Długa Polana najczęściej się zaliczała) to najczęściej spotykany sposób pokonywania kilkusetmetrowego stoku, lecz nie brak było szaleńców, szusujących z góry „na krechę” z donośnym wrzaskiem: „Na bok, patałachy!” Gawiedź miała szczególną radochę kiedy ów kończył zjazd w potoku za drogą, a ten z racji swego wartkiego biegu raczej nigdy nie zamarzał. „Przynajmniej ma na herbatę blisko!” – komentowali obserwatorzy ze stoku. A herbatka w domku u Kalaty była nieodzownym elementem narciarskiego pobytu na Długiej Polanie; gorąca i słodka, z dużym plastrem cytryny, wybornie smakowała do przygniecionej kanapki, dobytej z kieszeni skafandra. Siedziało się na żerdkach płotu przy drodze i patrzyło na profesjonalne wyczyny na zboczu, związanych z GOPR-em narciarskich repów: Lutka Pustówki, Janusza Niemca, czy Tałusia Dąbrowskiego, no i super asa Kazka Rajskiego, który onegdaj plasował się w pierwszej dziesiątce polskich alpejczyków. Kazimierz był szczególnie związany z tym miejscem, a na początku lat 60-tych ubiegłego wieku za jego sprawą powstał tu pierwszy wyciąg tzw. wyrwirączka, ale pozwalająca do zmierzchu zaliczyć tuzin wyjazdów na górę.

Gdy słońce opierało się o korony smreków, czas było wracać do domu, więc darując sobie ostatni szus w dół Długiej Polany, zjeżdżało się urokliwą dróżką przez świerkowy las, aby w końcu ujrzeć wysrebrzoną zachodzącym słońcem Klockowego zbocza i jechać swobodnie aż do Kokoszkowa. A jeśli śnieg dopisał to i na sam dół do miasta, aż do mostu na Kowańcu. Kiedy nie było śniegu, wracało się na poluzowanych kandaharach z powrotem do pętli autobusowej, a gdy została jeszcze chwila do odjazdu, zawsze można było napić się czegoś ciepłego w kiosku u Szczygłowej.

Ech, łza się w oku kręci, gdzie się podziała dziarska młodzież z tamtych czasów. Młodzież, która nie znała takich pojęć jak narty Atomic zapinane na Markery, do których jednym kliknięciem można zapiąć pasowane pianką buty Nordica i węglowe kijki Haed, a wszystko zapakowane w pojemnik Thule na dachu trzylitrowego Audi na cztery koła, którym przeciętny ceper nie jest w stanie wyjechać z parkingu, gdy sypnie trochę śniegu.

No cóż, czasy się zmieniają, tak jak zmieniły się nasze stoki, dziś już okazałe stacje narciarskie. Tylko za chwilę na tych stacjach już nie będzie lokomotyw w postaci narciarzy, którzy tłumnie walili zimą w góry, aby zaznać trochę białego szaleństwa i przemieścić nadmiar grosza do góralskich sakiewek, ku zadowoleniu jednych i drugich. Stoki mają kwarantannę, a cepry mogą sobie pójść na pasterkę i wrzucić nasze dutki na tacę, modląc się o lepsze czasy.

Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 21.12.2020 15:07