Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar…

"Z ogromnym zainteresowaniem podjąłem informację o projekcie nowotarżanina, Łukasza Worwy, dotyczącym historii motoryzacji na Podhalu. Ze swej strony mogę dorzucić trochę wspomnień, które pozostały mi jeszcze w pamięci" - pisze Jacek Sowa, pochodzący z Nowego Targu dziennikarz, pisarz i publicysta
Kiedy mój ojciec, wywodzący się po kądzieli z nowotarskiego rodu Rapackich, przywiózł mnie na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku do rodzinnego Nowego Targu, zamieszkaliśmy pod dachem ciotek, pomieszkujących w kamienicy pp. Leśnickich przy ul. Sobieskiego. To była krótka, ale ważna arteria miasta, prowadząca bezpośrednio do Rynku od strony Waksmundu, a więc wszystkich dróg prowadzących do miasta ze wschodu. Było to szczególnie odczuwalne w dni jarmarku, kiedy obie strony ulicy zastawione były furmankami, pomiędzy którymi od czasu do czasu przebijały się autobusy PKS-u lub ciężarówki z zaopatrzeniem. Rzecz jasna nikt nie zajmował się wówczas takimi problemami, które znikały już wczesnym czwartkowym popołudniem, w przeciwieństwie do zalegających końskich odchodów i targanych przez wiatr resztek siana.

Niemalże naprzeciw stała kamienica, należąca do seniora rodu, wuja Romana Rapackiego, szacownego urzędnika skarbowego, bardziej jednak znanego w kołach miejscowych myśliwych. Na parterze owej kamienicy mieściło się biuro Centrali Ogrodniczej (gdzie znalazł zatrudnienie mój stary), a na podwórzu garaż i plac manewrowy ciężarówek, codziennie dowożących na Podhale owoce i warzywa. Owo miejsce było ulubionym celem przenikania naszej okolicznej zgrai, kiedy ciężarówki z demobilu drzemały pod wiatą, roztaczając upojny zapach benzyny i smaru. Czasem za sprawą kierowców (pana Japoła?) udało się zasiąść na wytartym siedzisku potężnego Studebakera czy GMC, popularnego „Dżemsa” i poruszać ogromną kierownicą ciężarówki. Czasem ojciec zabierał mnie ze sobą w tzw. teren, a do niezapomnianych należał zimowy wyjazd po pieczarki do piwnic we Frydmanie, kiedy to pokraczna z powodu koślawej tylnej osi furgonetka Skoda Tudor, zamarzła po drodze. Ale cierpliwy do bólu kierowca, pan Janiszewski, chuchając na szybę dowiózł nas bezpiecznie do bazy.

Wielkim wydarzeniem w Centrali Ogrodniczej był odbiór nowiutkiej, całkowicie polskiej ciężarówki STAR-20, w konstrukcji której miał udział inż. Stanisław Panczakiewicz, podobno spokrewniony z tą nowotarską rodziną. Szara kabina lśniła nowym lakierem, a oponom domalowano farbą białe fartuchy, aby nowa ciężarówka mogła wziąć godny udział w pochodzie pierwszomajowym!

Pojazdy z demobilu stanowiły podstawę ówczesnego transportu uspołecznionego, bo przecież innego nie było. Przy dziurawej ulicy Jana Kazimierza mieściły się warsztaty miejscowego PZGS, w których zawsze usmoleni mechanicy dłubali przy przedwojennych jeszcze, ogromnych Fiatach, Mercedesach, czy Skodach. Z przejęciem patrzyliśmy na drżące na wielkich błotnikach drążki obrysowe, dzięki którym kierowcy mogli zmieścić się pomiędzy skrzydłami bram garażowych.

Duże zainteresowanie młodych miłośników przaśnej jeszcze motoryzacji były pojazdy specjalne. W garażach Straży Pożarnej przy ul. Kościuszki uginały się od ciężaru różne wozy gaśnicze, których marek nie pomnę, ale trudno zapomnieć akcję gaszenia pożaru magazynu Zakładu Jajczarskiego przy ul. Szaflarskiej. Do późnej nocy walczono o uratowanie od pożogi, przylegającego doń „fajermurem”, domu pp. Sobkowskich, a wodę pompowano z Dunajca wężami, dobre dwa kilometry! Pchając patykiem po ulicy stare obręcze rowerowe, wyjąc wniebogłosy, wyobrażaliśmy siebie jako strażaków w akcji, ale konkurencją były sanitarki, początkowo poczciwe Skody Tudorki, a potem przerabiane chałupniczo Warszawy M-20. Jednak prawdziwym rarytasem transportu Pogotowia Ratunkowego był wyglądający jak buldog ciężarowy Chevrolet Canada, z którym nierozłącznie kojarzono kierowcę i mechanika zarazem, Jaśka Gruszkę z Waksmundzkiej.

Samochody garażujące przy Szkolnej z białymi literami „MO” na drzwiach raczej nas nie interesowały…

Letnia atrakcją były pękate polewaczki z MPGK, wypłukujące błoto i koński nawóz spod krawężników, głównie w Rynku i przed ważniejszymi urzędami; fajnie było dostać się pod taki zimny strumień w upalny poranek. Dumą Podhala był także Rejon Dróg Publicznych, utrzymujący w stanie przejezdności zimowe arterie regionu, szczególnie ciężkie pługi wirnikowe na podwoziu ZIS-151, które często pokazywano w czołówkach Polskiej Kroniki Filmowej.

Ale potentatem transportowym był ze zrozumiałych względów nowotarski oddział PKS-u, zlokalizowany za torami Dworca Kolejowego przy Ludźmierskiej. Miał nowoczesną jak na tamte czasy bazę i halę warsztatowo-garażową, w której gościnnie przed tysięczną publicznością wystąpił Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Wobec do dziś ślimaczego tempa połączeń kolejowych Krakowa z Zakopanem, główny ciężar komunikacyjny spoczywał na autobusach i ciężarówkach opatrzonych żółto-czarnym kółkiem z symbolem kierownicy. Dworzec autobusowy mieścił się w idealnym punkcie, bo w Rynku, a z trzech przelotowych stanowisk odjeżdżały niebieskie autobusy, łączące Podhale z czterema stronami świata, głównie z Krakowem, ale i Warszawą także. Pękate Skody kiwały przed skrętem wysuwanymi strzałkami kierunkowskazów, ale prawdziwą ozdobą był kursujący na linii warszawskiej nowoczesny model Fiata z kierownicą po prawej stronie. Podobno nie chcieli ich Brytyjczycy, więc zakupiono okazyjnie od Włochów parędziesiąt sztuk w barterze za wieprzowinę; a niech tam! A potem nastała era „ogórków”...

Ale o tym i innych etapach podhalańskiej motoryzacji w następnym odcinku…

Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na mój adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl

Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 28.09.2021 16:42