"Zanim przyszedł czas rozkwitu rodzimiej motoryzacji, a amerykańskie dolary i pewexowskie bony popłynęły na Podhale, pozostawał senny krajobraz podgórskich dróg i miejskiego bruku ulic takich jak Waksmundzka i okoliczne, ożywających tylko w czwartkowe jarmarki" - rozpoczyna wspomnienia Jacek Sowa, w 8. odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar"
Ale rejon Głodówki i Wierchu Porońca regularnie przyciągał organizatorów samochodowego Rajdu Polski, ubiegającego się o certyfikat MRS. Na pobocza podhalańskich dróg wylegały wtedy dziesiątki ludzi, przeważnie młodych, aby wciągnąć w nozdrza cudowny zapach spalin z wysokooktanowej benzyny i zagranicznego oleju, wydobywający się z przemykających z rykiem okaleczonych tłumików wspaniałych maszyn, których na co dzień jeszcze nie oglądało się na smutnych parkowiskach siermiężnej PRL-owskiej motoryzacji. Motoryzacji na domiar złego niedostępnej, wobec reglamentacyjnej sprzedaży samochodów i ich niebotycznych cen.
Rzecz jasna, każdy z nas marzył o własnych czterech kółkach i o tym, aby choć raz zasiąść za kierownicą oklejonego kolorowymi nalepkami samochodu, z dużym numerem wymalowanym na drzwiach.
Ojciec Witka Polaka miał wytwórnię kafli, co oprócz jego niepoprawnej wówczas politycznie przeszłości wojennej, stało kością w gardle ówczesnym prominentom. Swój status pan Stefan podkreślał zawadiacko noszonym czarnym beretem, na wzór pancerniaków generała Maczka, ale bardziej umacniał rodzinny wizerunek jego syn, podjeżdżając pod liceum czerwonym Triumphem Heraldem, do którego chętnie ładował się tabun naszych szkolnych koleżanek.
Koniec lat sześćdziesiątych był okresem wielkich międzynarodowych sukcesów krakowskich kierowców rajdowych, wśród których brylował niedościgniony Sobiesław Zasada, wielokrotny mistrz i wicemistrz Europy. W stolicy Podhala było w tym czasie wielu samochodowych maniaków, zarówno miejscowych właścicieli czterech kółek jak i tylko potencjalnych kierowców, czyli kibiców. Motoryzacyjne życie jednych i drugich skupiało się bez względu na porę dnia i roku na nowotarskim wylocie na „zakopiankę”, w maleńkiej kawiarence przy stacji benzynowej z niewielkim serwisem technicznym, zbudowanej z okazji zakopiańskich mistrzostw świata FIS w 1962 roku.
Przez wiele lat było to królestwo wielkiego samochodowego guru, który przez swój mały autoserwis potrafił przybliżyć prowincjonalnej mieścinie wielki, automobilowy świat. Andrzej Kostrzewa z czarną brodą i w błękitnym fartuchu potrafił bezbłędnie zdiagnozować i wyeliminować każdą usterkę we wszystkim, co miało kierownicę, silnik i kółka, nie wyjmując fajki z ust. Potrafił też za to zgarnąć niezłą kasę, ale jak często powtarzał - wiedza kosztuje. Znał też wszystkich możnych samochodowej elity w Krakowie, więc zapisał wszystkich nowotarskich fanów (a było nas ze dwa tuziny) do AP Kraków i zabrał na zebranie automobilklubu.
Niezapomniane było to przeżycie, gdy w ciasne uliczki opodal Kościoła Mariackiego zajechała kawalkada aut z literami „KG” na tablicach rejestracyjnych; złośliwi mówili, że to skrót od: „k…a górale”. A byli tam: wspomniany brodacz z Jasiem Kowalskim z CPN-u w czerwonym sportowym Triumph Spitfire, Kazek „Bimber” Bibro w poobijanej Simce 1501 z Dzidkiem Mozdyniewiczem i zawadiacko zaparkowana maleńka Zastava 750 z Wiesiem Pieprzakiem, któremu dzielnie pilotowałem i zastępowałem za fajerą. Był też Opel Wojtka Junga no i Triumph Herald Witka Polaka. Spoceni z wrażenia pieściliśmy wzrokiem mercedesa Prezesa „Sobka” Zasady, zaparkowanego przed wejściem do Automobilklubu, za nim stał elegancki Peugeot 404 Mieczysława Sochackiego; wypatrywaliśmy rajdowych Porsche 911 lub Renault Gordini Nowickiego, Bienia czy Dobrzańskiego, ale trudno wymagać, by kultowymi brykami rajdowymi takie tuzy przyjeżdżały na kawę.
Po organizacyjnym zebraniu i wyskoczeniu z paru dych wpisowego, staliśmy się niebawem dumnymi posiadaczami legitymacji Automobilklubu. Niebawem kilku z nas weszło w posiadanie rajdowej licencji typu R Junior, co uprawniało do pierwszego w życiu startu do prawdziwego rajdu samochodowego.
Na pierwszy ogień poszedł VI Rajd Jesieni (1970?) i na pewno wystartowały w nim cztery nieopierzone załogi nowotarskie; wszystkie uplasowały się na podium w swoich klasach.
Pilotowałem Wieśkowi Pieprzakowi, zegarmistrzowi, który faktycznie precyzyjnie wykręcił seryjną Zastavą 750 świetny czas na inauguracyjnym „kręciołku” pod Cracovią, aby potem bezbłędnie objechać blisko trzystukilometrową nocną trasę okolic Mszany Dolnej, Limanowej i Jeziora Rożnowskiego. Autko i załoga świetnie spisało się na tych krętych dróżkach, pamiętam także przebój owego lata („Jadą wozy kolorowe”), który puszczaliśmy z kasetowego magnetofonu laskom w miniówach, podbijającym karty drogowe na punktach kontroli czasu. Dla hecy próbowaliśmy się z nimi umawiać na „po rajdzie”, ale wszystkie panienki organizacyjnie były już wcześniej obstawione przez załogi krakowskie. Daliśmy jednak radę krakusom – bracia Skrzypek w czerwonym Fiacie 850 Sport zostali za nami, ale nazajutrz orżnięto nas przy rozdaniu nagród. Skrzypki dostały samochodowe radio Pioneera, a my … nocną lampkę.