Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… "Marek z Kokoszkowa"

"Rodzina „tych” Kowalczyków w Nowym Targu kojarzyła się kiedyś z właścicielami taksówek, których wraz z rozwojem gospodarczym i turystycznym miasta stale przybywało. Nastolatek z Kokoszkowa zmienił ten wizerunek" - wspomina Jacek Sowa w kolejnym felietonie o motoryzacyjnych perełkach Podhala.
Marek Kowalczyk urodził się wiosną 65 lat temu. Może dlatego był chłopcem pogodnym, lubiącym wyzwania i przygody. Choć na chrzcie dano mu na imię Adam, od małego wołano na niego Marek i tak już zostało, co w dorosłym życiu kilkakrotnie przysporzyło niemałych kłopotów… Bliskość rodzinnego domu nieopodal gorczańskich polan i zamiłowanie ojca Jana do motoryzacji sprawiły, że mając niespełna 10 lat, pod nieobecność ojca odpalał jego wuefemkę i pomykał w góry na grzyby. W ten sposób poznał tajemnice wąwozu Golgotki, która później stanowiła trudne wyzwanie nawet dla czołówki europejskich motocyklistów rajdowych. Poznał też twardość tamtejszych skał i chłód górskich potoków, z których nieraz przyszło się gramolić wraz z ubłoconym motocyklem. Ale nauka z lasu nie poszła w las…


Na Golgotce


Kwitnący w stolicy Podhala zapał do motorów i jak w wielu przypadkach życzliwość takich ludzi jak Mieczysław Błoniarz, czy Andrzej Kostrzewa sprawiła, że Marek nie musiał po kryjomu zabierać ojcu motocykla, gdyż wkrótce dostał własny. A że talentem był, że hej - to i szybko pojawiły się wyniki. W nowotarskiej wylęgarni motorowych mistrzów szybko stał się liderem, toteż już w wieku 18 lat trafił do kadry narodowej. Dwa lat później był już siódmy w klasyfikacji generalnej indywidualnych mistrzostw Polski, a startując w prestiżowym, a tym bardziej jubileuszowym XXXV Międzynarodowym Rajdzie Tatrzańskim, wraz z zakopiańczykiem Jerzym Kluzowiczem i Zbigniewem Jedynakim (nota bene zięciem Mieczysława Błoniarza) na własność zdobyli Wieczystą Nagrodę im. K. Jurkowskiego, przedwojennego twórcy rajdów tatrzańskich.

Potem już co roku po dwa miejsca wyżej w generalce, aby niebawem stanąć na najwyższym podium. Był już wtedy wicemistrzem Polski w nie byle jakiej klasie, bo powyżej 350 ccm. Przy jego warunkach fizycznych równało się to z motocyklową wagą ciężką…

Osiągnięcia nowotarskich zawodników w rajdach terenowych zostały docenione przez władze sportu motorowego i w 1978 roku organizację kolejnego MRT powierzono działaczom z Nowego Targu. To było w Mieście prawdziwe święto i przyznać należy, że ówczesne władze nie szczędziły starań, aby nadać temu wydarzeniu należną rangę. Komandorem rajdu był Stanisław Giżycki, prezes SRzKS „Gorce” z taki zapaleńcami u boku jak mecenas Aleksander Czerwiński i wspomniany Mieczysław Błoniarz. Jan Jaskierski, gospodarz imprezy zadbał o wszystkie sprawy bytowe, szefem technicznym wybrano, rzecz jasna Andrzeja Kostrzewę, a kierownikiem parku maszyn (blisko setki!) został inż. Wiesław Korczak. Nagrodami dzielił Kazimierz Borowicz, a sukcesy naszych zawodników ogłaszał szef biura prasowego, red. Tadeusz Toliński, znany dziennikarz krakowskiego „Tempa”. Biuro zawodów ulokowano w pomieszczeniach hali sportowej przy Alei Tysiąclecia, a zakwaterowanie i park maszyn znalazły miejsce w bursie im. Kostki Napierskiego i na placu naprzeciw hali.

Park maszyn przy Bursie


Trasa rajdu przebiegała po bezdrożach i wertepach Podhala i okolic, a na 200 kilometrach usytuowano aż 50 (sic!) trudnych odcinków jazdy obserwowanej. Było zatem gdzie tracić punkty, a spośród 86 zawodników z Austrii, Czech i obydwu Niemiec, którzy stanęli na starcie, do mety dojechało 68. Wygrał zdecydowanie Austriak Joe Wallman przed innym motocyklowym tuzem z RFN, Ludwigiem Brelem. Mieli jednak przez cały czas na karku Polaków, z których najlepszy był Adam Kowalczyk przed krakowianinem Zdzisławem Chlebdą i kolega z nowotarskiej ekipy, Zbigniewem Jedynakiem.

Wyniki i wzorowa organizacja imprezy nie uszły uwagi władz motorowych, toteż następny Międzynarodowy Rajd Tatrzański znów zagościł w Gorcach, ale tatrzańskim już został tylko tradycyjnie z nazwy. Sprzeciwy ekologów i gospodarzy parku narodowego spowodowały, że świstaki i niedźwiedzie mogły spokojnie spacerować po górskich ścieżkach, motocyklistom zaś zostały wąwozy i wykroty w Gorcach. Jednak to bynajmniej nie osłabiło rangi imprezy, gdyż tutejsze trasy spotkały się z uznaniem wytrawnych rajdowców, do których Kowalczyk mógł już się zaliczać.

Na odcinku jazdy obserwowanej - OJO


Na trzydziesty siódmy już rajd nie przyjechali Czesi, wykręcając się prawie równoległą imprezą pucharową w Rićanach. Na starcie stanęło więc „tylko” 59 zawodników z Holandii i NRD oraz Polski, ale bez naszej czołówki kadry narodowej, która zaliczyła celną wpadkę podczas pobytu w Austrii. Rywalizacja toczyła się więc głównie między Adamem Kowalczykiem i Arturem Komorowskim z krakowskiego Hutnika i niespodziewanie z zawodnikami z NRD, braćmi Peterem i Rolfem Gyra, którym przygotowali ciekawe konstrukcje na bazie silników renomowanych już u nas motocykli MZ. Maszyny z Zschopau nie ustępowały naszym fabrycznym WSK-om ze Świdnika, jednak osiągami nie dorównywały klasie Bultaco, na którym startował Kowalczyk. Marek po pierwszym już dniu nieznacznie prowadził, a po następnym, deszczowym etapie, znacznie powiększył przewagę. Zdradziecka Golgotka mocno dała się we znaki zawodnikom, ale nasz mistrz znając jej wszystkie zakamarki tym razem nie oglądał się za grzybami. Wygrał zdecydowanie i przypieczętował swoje pierwsze mistrzostwo Polski; zwalisty Robert Błachut musiał zadowolić się drugim miejscem na podium. Potem przez lata dzielił się pudłem tylko z kolegami z drużyny, Sięką i Jedynakim.

Sport motocyklowy, jak to już niejednokrotnie podkreślano, jest zajęciem elitarnym i kosztownym. W tamtych czasach nie było stypendiów fundowanych, a etat kierowcy fabrycznego nie był jeszcze u nas zbyt dobrze znany. A jeśli już, to dostawali je często średniacy, których wujkowie byli decydentami w branży. Kowalczyk miał wsparcie ojca, który często oddawał mu na czas zawodów swojego dużego fiata z taksówki, a skromne diety uzupełniał półetatowym zatrudnieniem w klubie, jako konserwator sprzętu technicznego, więc często, zamiast motocykli zdarzało mu się naprawiać zepsutą lodówkę, czy kuchenkę w klubowej kawiarence pani Borowiczowej. Bo za nagrody, jakie dostawał za wygrane zawody, mógł sobie co najwyżej kupić gałganki do czyszczenia motocykli. Ot, takie dzisiejsze waciki…

Adam „Mark” Kowalczyk wyjechał z kraju w wieku 24 lat, gdy osiągnął wysoki poziom sportowy, zaliczając się do europejskiej czołówki trialowców. Miał już powyżej uszu ciągłych batalii o sprzęt i rozróbek wśród działaczy od najwyższego szczebla począwszy. Będąc w wieku poborowym nie mógł nawet marzyć o legalnym wyjeździe z kraju do USA, gdzie Kowalczykowie mieli rodzinę. Często był więc odraczany od służby wojskowej przez znajomych lekarzy pod pretekstem różnych złamań, czy kontuzji, ale sport motorowy nie miał swego patrona w postaci wojskowego klubu sportowego typu Legia, czy Wawel, toteż kamasze wisiały nad jego głową jak miecz Damoklesa.

Jesienią 1981 roku nadarzyła się okazja, aby prysnąć z kraju, wstrząsanego przemianami społecznymi, wobec których rajdy motocyklowe schodziły na coraz dalszy plan. W Gefress nieopodal Bayeruth w RFN odbywały się zawody w ramach mistrzostw świata, na które wybierała się kilkuosobowa ekipa naszej kadry narodowej i oczywiście dwa razy liczniejsza grupa działaczy.

Przed wyjazdem Marek usiadł z rodzicami przy kuchennym stole i oznajmił, że do Polski nie wróci. Po chwili ciszy ojciec Jan wstał i przyniósł z pokoju kopertę z 1200 dolarami. Matka przez łzy pobłogosławiła młodzieńca i ten udał się w podróż. Szczegóły zagranicznej eskapady szczegóły wcześniej omówił z Bogusławem Sięką, młodszym kolegą z nowotarskiego teamu, który również nosił się z zamiarem pryśnięcia na Zachód. Jednak w przypadku Bogusia zamiar ten jeszcze przed granicą przegrał z wizerunkiem pięknej nowotarżanki, studiującej wówczas w Krakowie; Marek był bardziej zdeterminowany…

W małym bawarskim miasteczku powitano naszą ekipę na rynku z piwem i kiełbaskami. Podczas pikniku ujawniło się kilku Polaków, którzy w trakcie rozmowy ujawnili, iż wcześniej już wybrali wolność i mają się tam całkiem dobrze. Jednak celem Marka była Ameryka, toteż skorzystał jedynie z organizacyjnej oferty tubylców, którzy pomogli mu wymienić trochę pieniędzy, kupić bilet kolejowy do Wiednia i udzielić krótkiego schronienia.

Kowalczyk po objechaniu pierwszego etapu zawodów, odstawił motor do parku maszyn i zabrał swoje manatki z hotelu, zostawiwszy kartkę, że nie wraca. Po kilkugodzinnej podróży dotarł do obozu uchodźców pod Wiedniem, gdzie tłoczył się tłum podobnych imigrantów z całej biednej Europy, Czech, Węgier a nawet Albanii. Zasięgnąwszy wcześniej języka wiedział, że w pojedynkę nie może liczyć na szybką ewakuację z obozu; większe szanse miał pary małżeńskie lub narzeczeni. Wypatrzył zatem w tłumie akuratną dziewczynę, która peregrynowała na kierunku kanadyjskim. Dogadali się więc z Basią i jako para została odstawiona do oddzielnego pensjonatu, gdzie po niedługim czasie zjawili się emisariusze z ambasady USA. Niebawem wylądował w Nowym Jorku, wcześniej jednak do konsulatu amerykańskiego dotarła Marcysia, nowotarska i właściwa narzeczona, gdzie wzięli ślub. Stan wojenny odłożył w czasie ich kolejne spotkanie już za Wielką Wodą…

W Chicago Marek, jako wykwalifikowany mechanik, szybko znalazł pracę w fabryce zbrojeniowej, gdzie produkowano …lufy dział okrętowych. Popołudniami jednak wraz z przebywającymi na „Milłokach” rodakami zaczęli majstrować z motocyklami i tam ujeżdżać po wertepach Richmond i Greenwood. Ale to już była tylko zabawa. W 1987 roku Kowalczyk wyjechał do Kalifornii, do Sacramento, gdzie losy splotły go z ciekawymi ludźmi, głównie polonusami i pozwoliły rozszerzyć swoją pasję o samochody. Ściślej, stare samochody. Owoce tych zainteresowań stoją dziś w jego garażu na nowotarskim Kokoszkowie w postaci dwóch MG z 1967 i 1979 roku i Porsche 911 Carrera z 1995, jednak prawdziwą perełką kolekcji jest 55-letnie czerwone Volvo Sport, podobne do tego, jakim jeździł słynny „Swięty” Simon Templar. Przywrócenie blasku kultowemu autu nie było łatwe, ale pieczołowite zabiegi pielęgnacyjne Heleny, żony Marka, zaowocowały wspaniałym wyglądem szwedzkiego cuda.

Volvo "Świętego"


Przepięknie odrestaurowane, sprawne i zarejestrowane maszyny drzemią pod białymi pokrowcami i czekają wiosny w towarzystwie błyszczącej starej wueski, beemki i ducati, bo miłość Marka do motocykli trwa niezmiennie.

Skarby Kowalczyka


Do jego prywatnego muzeum pewnie jeszcze wrócimy, ale już po powrocie ze Stanów, do których Kowalczyk właśnie wylatuje, aby pozałatwiać formalności związane z jego amerykańską emeryturą. Ta ZUS-wska od kwietnia br. na pewno nie zwali go z nóg…

AdamMarek Kowalczyk - emeryt


Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 30.01.2022 12:10