Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Siedemdziesiątką z P-70

"Dziś, z racji karnawałowych ostatków, autorski felieton na luzie, choć refleksyjny; o motoryzacyjnej przygodzie nowotarskiej paczki sprzed pół wieku. Postacie są autentyczne choć, ze zrozumiałych względów, ukryte za ksywkami…" - wyjaśnia dziennikarz i publicysta Jacek Sowa.
Przy każdym przedsięwzięciu, ściśle związanym ze wszystkim, co porusza się po drodze na kółkach, nie mogło zabraknąć Ziomka. Osobnik ów miał ogromny talent do wynajdowania wszelkich pojazdów, które za sprawą zaniechania, bądź braku czasu swych właścicieli pozostawały zbyt długo w bezruchu. Zupełnie bezinteresownie podejmował się ich mobilizacji, nie omieszkując przy tym podgonić nieco przebieg owych wehikułów. Tym razem miało być nieco inaczej.

Zanim przyszedł czas rozkwitu podhalańskiej motoryzacji, pozostawał senny krajobraz podgórskich dróg i miejskiego bruku ulic takich, jak Waksmundzka i okoliczne, ożywianych tylko w czwartkowe jarmarki. Na jej numerycznym początku, naprzeciw baru z wyszynkiem „Na Zakręcie” i renomowanej piekarni Trzcińskich, mieścił się zakład zegarmistrzowski „Zdzisław Cichy”.

Ziomek, mieszkający tuż za rogiem, rychło wyczaił, że pan zegarmistrz, przybył do stolicy Podhala enerdowskim produktem z polakierowaną kartonową karoserią, P70 zwanym umownie jako „pesiebzig” i właśnie musi go sprzedać, za sprawą otrzymania talonu na nową bryczkę, załatwionego u jakiegoś prominentnego znajomka z Warszawy. Quasi apolityczny fiskus wymagał materialnego pokrycia luksusowego wydatku przez przedstawiciela prywatnej, a więc niezbyt ideologicznie słusznej, inicjatywy. Gdy już przed zakładem zegarmistrzowskim, na próbnych jeszcze tablicach stanął lśniący chromem, dwukolorowy kremowo-pistacjowy Wartburg 312 De Luxe combi z rozsuwanym dachem, pan Zdzisław musiał się ze sprzedażą kartonowego pospieszyć.

P70

Pożyczyliśmy tysiąc złotych od życzliwego kolegi. Jasia Koronki, transakcja poszła jak z płatka, tekturowy krążownik szos odpalił za trzecim razem i mogliśmy sobie wykręcać nadgarstki, próbując zmieniać biegi za pomocą klamki, wystającej z ubogiej deski rozdzielczej naszego cacka. Niezadowolona z tego choinka zębata zgrzytała niemiłosiernie, toteż Ziomek sam zmieniał biegi lewą ręką, podczas gdy ja na komendę wyciskałem sprzęgło. Oczywiście o jakimkolwiek innego wspomagania nie było mowy…

klamka

Ponieważ wiosna wystrzeliła nad podziw szybko, w mig zorganizowaliśmy wyjazd na piknik, oczywiście daleko za miasto, bo „trzeba się przejechać”. Wici rozeszły się wśród towarzystwa, ale zabraliśmy tylko naszą najbliższą paczkę, ale i tak było tego sporo do upchania. Ziomek za kółkiem i klamką, ja obok na koziej skórce z tranzystorowym radiem „Szarotka” z wystawioną za okno anteną i chudym Preclem na kolanach. Miałem jednak na sobie czujny wzrok wciśniętego między fotele przyjaciela Łajdasia, nieprzytomnie zakochanego w Preclu. Napierali nań z tyłu sklejeni ze sobą Cukiernica z Loszką z prawej oraz kuzyn Łajdasia, Student, dostojnie umoszczony obok Gąski Balbinki.

Sądząc po nadsterowności samochodziku, w bagażniku nieumocowane koło zapasowe walczyło zapewne o byt z umieszczonym tam Dzidkiem Wariatem, który wyjątkowo tym razem sprowadzony został do roli pasażera. Na co dzień Dzidek wywijał po mieście ojcowskim czerwonym Triumphem Heraldem, ale ojciec robił na co dzień kafle, także z gliny.

Tak więc P-70 miał komplet – bagatela dziewięć osób, a nawet chyba dziesięć, bo Cukiernica, jak się okaże, była już w ciąży z Loszką. Ciężarne było zatem i P-70, które na asfaltowej, pustej na szczęście szosie za Harklową, osiągnęło oszałamiającą prędkość około 70 km/h, niewiele brakowało więc, aby „zamknąć” licznik . W radiu „Szarotka” Maryla trzeszczała przebojem „Jadą wozy kolorowe”, zajechaliśmy więc z fasonem naszym tekturowym cackiem nad Białkę, aby spożyć wiktuały, przygotowane przez Cukiernicę.

Upał wzmagał się, dochodziło południe, wokół latały wstrętne końskie muchy tzw. ślepce, zwabione zapachem pasących się na łące czerwonych krów rasy górskiej, które przeżuwając źdźbła skąpej spiskiej roślinności, zdradzały niezdrowe zainteresowanie naszym pojazdem, wykonanego z powleczonego żywicą konglomeratu...

Wtedy odezwał się Loszka: – Spieprzajmy z tej łąki, zanim jakaś śpiska krasula zeżre nam auto.
Ziomek ochoczo podchwycił myśl, gdyż każda chwila bez jazdy, to chwila stracona.

– Jedziemy do tego lasku na drugim brzegu, tam nie ma krów.
- Ale tu nie ma żadnego mostu – odezwał się rzeczowo Student, który często dosiadał ojcowskiego Opla Recorda, jednak podwozia nigdy ciężko nie doświadczał na wertepach i bezdrożach.
- To nic, przejedziemy przez wodę – skonkludował Ziomek
- Ja się boję – pisnęła zwykle bojaźliwa Precel, wpychając swe kości do autka, troskliwie upychana przez Łajdasia.

Balbina z kolei nie powiedziała nic, żując peweksowską gumę, nie bacząc na medytującego nad brzegiem Studenta.
- No to jedziemy – zakomenderował Ziomek.
- To ja idę przez wodę – wrzasnął Dzidek Wariat i wlazł w bystry nurt lodowatej Białki. - Ale tu nie jest wcale płytko – zawołał, ale w szumie górskiej rzeki, nikt z pakujących się do kartonowej mydelnicy tego nie słyszał.

Ponieważ Cukiernica wpasowała swe rozłożyste biodra w przednie siedzenie z kozią skórką, zajęliśmy z Loszką solidarnie półsiedzące miejsca w otwartym bagażniku „Petki”, która wypluła z rury wydechowej obłok śmierdzącego dymu z dwusuwu, wykonanego z przedwojennej pompy strażackiej Deutsches Reich Feuerwehr, ale z miejsca ruszyć nie chciała. Wyrobiona przez powojenne lata choinka zębata nie chciała zatrybić i nawet taki specjalista od kombinowania jak Ziomek, nie dał rady wrzucić żadnego z trzech biegów do przodu.

- Nic się nie martwcie – krzyknął wieczny optymista, wyłączył silnik, na sucho wbił klamkę w położenie wstecznego biegu i zakręcając po pastwisku wśród stadka zdziwionych krów rasy górskiej wjechał tyłem do wody. Tu zapewne gospodarze z Frydmana zazwyczaj poili bydło, gdyż łąka w tym miejscu łagodnie wchodziła do rzeki, więc z fasonem (bo Ziomek zawsze starał się wszystko robić z fasonem) parł tyłem przez wartki nurt Białki. Pierwsze metry jakoś szło, ale za chwilę z mostku kapitańskiego naszego titanica z niepokojem patrzyliśmy, jak kipiel znosi nas w dół rwącej rzeki. W końcu koła straciły kamienisty grunt, a wątła tekturowa karoseria oparła się swym drewnianym podwoziem o potężny skalny samorodek, wrośnięty od wieków w dno Białki. Poczciwy dwutakt P-70 jeszcze parę razy parsknął, wypluwając z zatopionej rury wydechowej parę dymków i zgasł.

Utknęliśmy na środku rzeki, oparci o skałę drzwiami od strony kierowcy. Chłodna woda powoli wlewała się do środka, zalewając kozie skórki w siwe łaty i bezcenne radio tranzystorowe marki „Szarotka”. Po pospiesznej ewakuacji zebraliśmy się wszyscy na brzegu, medytując nad losem zatopionego autka, którego karoseria ani chybi niebawem rozmięknie w wodzie.

- Dalej już nie popłynie – zawyrokował Ziomek – trzeba ściągnąć jakąś pomoc.

Ta nadeszła sama, gdy z pobliskich pól nadjechał wóz drabiniasty, zaprzęgnięty w żwawego konika z siwą grzywą. Na wysokiej stercie siana siedział równie siwy, wąsaty gazda, uśmiechając się kilkoma pożółkłymi od nikotyny zębami.

- Gazdo, pomożecie? – zawołał Ziomek. Gazda mruknął coś pod nosem, zrazu nie odpowiadając na to lapidarne, jeszcze nie wyświechtane przez historię zapytanie. Woźnica krytycznie ocenił sytuację tekturowego pudełka na kółkach na środku Białki, ale mimo niewielkich szans na godziwą rekompensatę ze strony rozwydrzonej zgrai miastowych uznał wszakże, iż lepiej będzie wyciągnąć na brzeg to przeciekające pudło, w obawie skażenia rzeki pierwszej klasy czystości produktami ropopochodnymi i dyktą, pokrytą toksyczną politurą produkcji NRD.

Gazda odpiął konia od dyszla i trzymając za orczyk wprowadził do rzeki. Protoplasta Trabanta oparł się na szczęście o kamień przodem do naszego brzegu, co Ziomek oczywiście skomentował jako efekt jego mistrzowskiego pomysłu forsowania Białki tyłem, dzięki temu teraz będzie łatwiej. Ponieważ był z nas najsilniejszy, nikt nie zakwestionował tego chełpliwego łgarstwa, poza Cukiernicą, która już odżyła po przejściach i posłała mu parę jobów. Sprawca całego zamieszania wlazł do wody, aby pomóc w akcji.

Szkapina naprężyła szory, orczyk, zaczepiony o wystające spod zderzaka ucho wyskoczył, rozrywając na pół plastikowy zderzak. P-70 ani drgnął, więc wygoniliśmy sprawcę nieszczęścia ponownie do wody, aby wyjął linkę z brezentowego futerału (niemiecka przezorność, chociaż z NRD!) i zaczepił ponownie autko. Petka niechętnie oderwała się od rzecznej skały i przechylając niezdarnie na boki wyjechała na brzeg. Gazda zapiął orczyk do drabiniaka, świsnął z bata i odjechał w swoją, to znaczy Frydmana stronę. Wypchaliśmy ociekającego wodą krążownika wczesno-socjalistycznych szos, oglądając się za Cukiernicą. Ta szła w przemoczonej sukience w kwiatki, ze zlepionymi blond włosami, trzymając w ręce klapki. Wyglądała nietęgo: - Jestem w ciąży – oświadczyła.

Wśród przemoczonej gawiedzi zapadła cisza, a Danka Precel z piskiem rzuciła się na Zośkę, aby ją obcałować. Winowajca, czyli Loszka czknął i powiedział: - No to będziemy mieli dziecko…

- Możemy wam w czymś pomóc – zapytał dla zasady zawsze dobrze wychowany Student, który nie miał problemu z finansami.

Próby uruchomienia P70 oczywiście się nie powiodły, gdyż wykąpany w Białce silnik od przedwojennej motopompy zapalić ani myślał, więc poddałem propozycję: - Student inżynier za kierownicę, tylko nie hamuj. Cukiernica do środka, chłopy do pchania, a baby z tyłu patrzcie, żeby nas co nie rozjechało.

Zapchaliśmy topielca do najbliższych zabudowań gospodarczych, z których wyszedł… nasz gazda. Student, jak zawsze elegancki, wyciągnął z kieszeni wilgotne 50 zł i wręczył gaździe:- Gdybyście, gospodarzu, mogli do jutra popilnować naszego autka; tu macie parę złotych za fatygę, na flaszkę.

- Eee, panie, tu go nikt nie rusy, a i ktoby cosi takiego fcioł. A flaska kosztuje 53 złote… - podsumował.

Student skwapliwie wysupłał jeszcze piątkę. - Bardzo dziękujemy, to do jutra.

Doczłapaliśmy do rozstajnych dróg, aby do miasta wrócić autobusem PKS, który wcześniej, z przystanku nieopodal zabytkowego kościółka w Dębnie zabrał grupę schludnie ubranych młodych ludzi pod przewodnictwem poważnego pana w koloratce, który jak się okazało, był kapłanem, a jego podopieczni to grupa z Oazy. Patrzyli na nas z pewnym zaciekawieniem, ale też i wyrzutem, na zgraję przemoczonych, nieco podchmielonych wesołków, choć śmiech nasz był już trochę wymuszony. O zmierzchu dotarliśmy do domów, gdzie… ale to już zupełnie inna historia.

Nasz tekturowy pojazd wrócił do Jaśkowej sieni dwa dni później i tam już pozostał. Nie mieliśmy pieniędzy na naprawę ran, zadanych przez gniewny nurt Białki. Litościwy starszy kolega, Jasiek Koronka odkupił od nas P-70 „po pieniądzach za pożyczkę”; byliśmy właścicielami autka przez 70 godzin, a rejs po górskiej rzece okazał się ostatnią wspólną wyprawą naszej wesołej paczki.

Ziomek niebawem dostał wizę do Stanów, gdzie mógł połączyć się z narzeczoną, którą sobie wychodził w Nowym Targu. Miał jeszcze potem wiele fajnych samochodów, które jednak zawsze traktował tak samo, bez zbytniego szacunku. I jak sądzę, nigdy potem nie zdarzyło mu się tak mozolnie pucować swego auta, jak tamtego P-70. Co roku przyjeżdża w lecie na Podhale; bywa wesoło…

Łajdaś wkrótce wyjechał do Krakowa, gdzie skończył studia, o Preclu niebawem zapomniał i ożenił się bodaj ze dwa razy. Nie poradził sobie ze swoimi problemami i zmarł przedwcześnie.

Precel otworzyła gdzieś w Rzeszowie salon kosmetyczny, aby po nieciekawym i trudnym życiu wyjechać do USA. Gdy spotkałem ją po latach w Chicago, była tak samo chuda; parę lat później odeszła na zawsze za sprawą nowotworu.

Balbina uciekła z jakimś hippisem do Austrii, zostawiając babci córkę w prezencie. Czasem wpada do kraju.

Student skończył naukę jako inżynier, aby robić w samochodach; przez piętnaście lat dzierżył znany warsztat na Berekach. Spokojnie żyje na emeryturze w rodzinnym grajdole.

Dzidek objechał kawał świata i odwiedził starych znajomych w Stanach, gdzie po kilkudniowym „intensywnym” pobycie, znajomi żegnali go wylewnie i z ulgą. Zajechał kilka samochodów, zgarniając przy okazji kilka rajdowych trofeów. Osiadł trochę na piórach, osiedlając się w urokliwej stodole w podtatrzańskiej wiosce.

Cukiernica nie ukrywając pod sukienką wydatnej ciąży, wzięła z Loszką ślub, ale ten wkrótce zapadł na nieuleczalną chorobę. Nie wytrzymała presji i wyjechała do Colorado, aby tam w zakończyć swą smutną historię.

…gdzie ta paczka z dawnych lat… czas zatarł ślad…

Nasz P-70 czas jeszcze jakiś służył Jaśkowi Koronce, zanim przywiózł ze Szwecji Volvo 121 Amazon, którego miałem pecha mu rozbić, ale to już też całkiem inna historia…

Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 27.02.2022 12:01