Jacek Sowa: Lecznica pod wezwaniem

FELIETON. "Trapiony dolegliwościami wieku słusznego, po raz kolejny na Podhalu dopadł mnie ból, spowodowany zapewne zbyt długim siedzeniem przy obmyślaniu tematu do kolejnych felietonów" - pisze Jacek Sowa. Dziennikarz tym razem kreśli, jak sam to ujmuje - "zwykły obrazek z życia nowotarskiej lecznicy, opatrzonej patronatem naszego pełnego empatii śp. Papieża Polaka".
I tak o wczesnym świcie w czwartkowe święto dyszla, podbudowane dodatkowo prawosławnym świętem Cyryla i Metodego, po kilku godzinach zwijania się z bólu, postanowiłem udać się jednak na SOR, aby ulżyć cierpieniu, zanim na drogach podhalańskiej metropolii zrobi się ciasno.

Sztandarowa lecznica górująca nad miastem o tej porze była jeszcze uśpiona w porannej mgle, wszakże była godzina 4:45. Zaparkowawszy bezczelnie przed głównym wejściem za dwoma wypasionymi brykami, należącymi zapewne do źle opłacanych dyżurnych doktorów-rezydentów, usiłowałem trafić we właściwe drzwi, co nie było sprawą łatwą, gdyż strzałek było mnóstwo i każda prowadziła donikąd. Wiedziony instynktem trafiłem na Oddział Intensywnej Terapii, gdzie pochylony nad jeszcze żywym pacjentem doktor odprawiał swe obrzędy, jednak w ich trakcie życzliwie wskazał mi odpowiedni kierunek do tzw. rejestracji. Po kilku dzwonkach w tejże zjawił się zaspany osobnik, który skierował mnie „w lewo za szarymi drzwiami”.

O tej porze wszystko było szare, więc poprosiwszy o dokładniejsze określenie celu wędrówki, zostałem zrugany (po raz pierwszy tego poranka, ale jak się okazało potem, nie ostatni!) z dodatkowym odniesieniem do mego wieku, że jako dorosły człowiek powinienem wiedzieć, gdzie jest na lewo.

Szedłem więc po ciemnym korytarzu, próbując kolejne klamki; jedna nawet (chyba od sterowni elektrycznej) została mi w ręce. Wysiłki zostały nagrodzone powodzeniem, gdyż zza jednych drzwi wyjrzała ubrana w polar osoba, niezbyt ucieszona moim widokiem. Dociekania na temat celu mego przybycia zaspokoiłem oświadczeniem, że właśnie zostałem tu skierowany prosto z rejestracji i sprawa jest nagła i poważna, jako że mam za sobą przebyty rozległy zawał i kilka innych, ciężkich chorób wieku dziecięcego, z wyłączeniem Covida jednak.

Osoba, pielęgniarka zapewne, kazała mi czekać, co też czyniłem z coraz większą niecierpliwością i bólem. Miałem jednak okazję przeczytać na ścianie instrukcję, co do czasu oczekiwania na zaopatrzenie medyczne, w zależności od rangi przypadku. Przyporządkowałem swój przypadek do drugiej kategorii, która kwalifikowała mnie do czekania przez 15 minut; była 5:15, a więc byłem tu już od pół godziny. Złapałem więc ponownie za klamkę, która na szczęście pozostała na swoim miejscu, wówczas zjawiła się kolejna osoba w medycznym uniformie, dzierżąc w dłoniach przedmioty, które rozpoznałem jako zestaw, mogący przynieść mi ulgę. Nie było jednak nikogo, kto by tym zestawem mógł się posłużyć…

Skomląc o jakiekolwiek działanie, poinformowano mnie po raz kolejny, że doktor przyjdzie, jak skończy konsultację. „Jaka kurde konsultacja, pomyślałem, o tej porze może trwać ponad pół godziny?”

Do głowy przyszedł mi podstęp, udałem więc, że dzwonię do kogoś znajomego i głośno, aby panie w gabinecie obok to słyszały, powiedziałem do smartfona: „ …daj mi numer telefonu do (i tu podałem nazwisko dyrektora tejże uduchowionej placówki), ciekawe, co powie, jak go obudzę o piątej rano”…

Nie minęło kilka minut, gdy zjawił się pan doktor dyżurny, który nim zaczął zabieg medyczny zrugał mnie równo za „awanturowanie się!” wyjaśniając, ile to jeszcze oprócz tak marnych przypadków jak mój, on jeszcze ma na głowie.

Nie dyskutowałem w obawie o własne życie, rzucając tylko hasło: „- kacie, czyń swoją powinność”. Kat zrobił swoje i poszedł, ja grzecznie pożegnałem panią w polarze, przekonany jednak, że to nie jej wina, gdyż w tych układach szpitalnych nic się od dawna nie zmieniło. Na szczęście nikt mi samochodu nie odholował…

Reszty musiała dokonać komercyjna służba zdrowia w stolicy Podhala, gdzie po kwadransie czekania przynajmniej cię przeproszą.

Ale co najciekawsze w tym przypadku to fakt, że moja poranna wizyta na nowotarskim SOR nie została nigdzie odnotowana, pies z kulawą nogą nie zapytał mnie o nazwisko, co znajomi skwitowali z sarkazmem: „- widocznie wszędzie cię znają!”

No cóż, w kronikach lecznicy im. Papieża Polaka pozostanę jako „persona incognita”, choć bardziej pasuje mi tu określenie „persona non grata” z dodatkiem: „nihil novi sub sole”.

A jutro wydam dziesięć procent swej emerytury na prywatną wizytę u lekarza ostatniego kontaktu. Żyć trzeba, choć to życie jest do rzyci...

Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 07.07.2022 19:35