Jacek Sowa: Szpital pod wezwaniem

FELIETON. "Minął tydzień od popełnienia przeze mnie obrazoburczego tekstu na temat naszej, jakże ważnej dla regionu lecznicy. Wywołał on szereg emocji i komentarzy, no i bardzo dobrze, bo po to człowiek ugniata tyłek i klawiaturę, żeby coś z tego było" - pisze w kolejnym tekście Jacek Sowa. To kontynuacja wątku o jego wizycie jako pacjenta w nowotarskim szpitalu.
Jednym z pierwszych, którzy podjęli wątek, był nasz wielce poczytny felietonista, którego łokcie miałem możliwość poczuć sporo lat wcześniej na parkiecie pod koszem.

Drogi Maćku! Pragnę cię uspokoić co do mego stanu zdrowia, jest dobrze, a gorzej bywało. Ta informacja być może nie ucieszy adwersarzy, ale jak zasugerowałeś, skupmy się na plusach.

Masz rację, kontakt z tak zwaną służbą zdrowia (myślimy oczywiście o tej rodzimej publicznej) od dawna dostarcza wielu przemyśleń, a jeszcze więcej emocji, najczęściej negatywnych. Przeraża mnie zwłaszcza stwierdzenie, że w tym fachu łatwo popaść w zobojętnienie! No, na to się zgodzić absolutnie nie można!

Jednak za wielki plus całej sytuacji uznaję reakcję osoby, ogarniającą już od dwunastu lat ten majdan, czyli dyrektora Marka Wierzby. W tym miejscu odrzucam wszelkie dywagacje polityczne, gdyż kiedy obejmował ten urząd, kraj był ogarnięty ruiną i chaosem po zamachu smoleńskim, w następstwie którego władzę w kraju objął Bronek Myśliwy, a największą troską rządzących byli kopacze i polsko-ukraińskie EURO 2012.

Otóż dyrektor Wierzba, cywilny szef lecznicy, menedżer a nie lekarz, nie zawahał się osobiście wykonać telefonu do sprawcy tekstu, z zapewnieniem rzetelnego wyjaśnienia całego zamieszania. Nie chcąc drążyć tej sprawy, pozostawiam go ludziom ku temu kompetentnym, a szczera rozmowa z dyrektorem i przeprosiny z ust dra Bartosza Mrózka, ordynatora SOR stanowią, że uważam ją za zamkniętą. Reszta należy już do nich, gdyż jest to ich problem. Zostały złamane procedury, zawinił tzw. czynnik ludzki i z tym muszą się uporać, czego prawdę mówiąc, wcale im nie zazdroszczę.

Bo otwarta od lat pozostaje kwestia systemu funkcjonowania publicznej służby zdrowia, której doświadczamy na co dzień. Bo, drogi Maćku, mało kogo stać na korzystanie z usług prywatnej kliniki w Waksmundzie czy koło Waksmundu; no może Ryśka z Klanu tak. Mimo, że przez prawie całe dorosłe życie płaciłem podatki do nowotarskiego fiskusa, na zdrowie wydaję co najmniej dwadzieścia procent swojego emerytalnego pkb; wielokrotnie więcej niż to nieprzyjazne ludziom tak zwane państwo na tak zwaną służbę zdrowia.

I co do środków, przeznaczanych na medycynę, myślę, że żadne pieniądze nie są w stanie zmienić sytuacji. Statystyki mieszają w głowach równie łatwo jak zielonogórskie młode wino, któremu się wydaje, że może dorównywać winnicom burgundzkim. Lekarska młodzież już po założeniu na szyję słuchawek, przestaje słuchać tego, co mówią ludzie. Słuchają polityków, którzy muszą dbać o słupki, a te najlepiej winduje się w trudnych chwilach życia wyborcy, a więc w chorobie i przy konfesjonale. I żadne pieniądze ich nie przekonają, gdyż publiczna służba zdrowia dla nich to jedynie przymierze z ZUS-em i fiskusem, ale głównie przystanek po drodze do kariery poza granicami kraju, bądź nabijania kabzy w prywatnych gabinetach popołudniami. Nic więc dziwnego, że panowie rezydenci na wymuszonych dyżurach na SOR-ze (18 godzin …miesięcznie!) muszą to odespać, nie mając pojęcia, że trafi im się jakiś redaktorek z warszawki, jak to ujął pewien portalowy „komentator”.

Przypomina mi się czeska komedia sprzed lat o pociągach pod specjalnym nadzorem, gdzie Miłosz Pipka, bohater fabuły Bohumila Hrabala, pełniąc obowiązki dyżurnego ruchu stacji, zabawia się stawianiem pieczątek na pośladkach telegrafistki, nie bacząc zagrożenia, jakie wisi nad stacją. Czyżby to był także czeski film?

To tak, Macieju, dla odprężenia psychicznego, gdyż nie wątpię, że po tej publikacji wyleje się kolejna fala hejtu od znajomych i znajomków, którzy przecież znają się na wszystkim najlepiej.

Jako rdzenny obywatel tego Miasta, przepracowałem tu pół wieku, z tego kilkanaście trudnych lat w służbie zdrowia. Miałem do czynienia ze wspaniałymi lekarzami wszystkich specjalności (z chirurgami najbardziej zaprzyjaźniony), wysoko kwalifikowanymi a słabo opłacanymi pielęgniarkami, zahartowanymi sanitariuszami i świetnymi kierowcami karetek. Takich ludzi dziś już coraz mniej, o czym z zadumą wspominam nad zarosłymi chwastami śladami po dawnym szpitalu. To byli ludzie umocowani w małomiasteczkowym, ale jednak naszym, środowisku. Ludzie czuli na ból swoich pacjentów, bo znieczulica odbijała się echem, piętnując to w tymże środowisku.

I tu przypomina mi się pewna autentyczna rozmowa pracowników naszego pogotowia ratunkowego sprzed lat na temat bólu. Jedna z dyspozytorek stwierdziła, że nie ma gorszego bólu od usuwania zęba, na co druga odparła, że gorsze są bóle porodowe. Wywody obu pań skwitował pewien znany sanitariusz z nowotarskiego „Meksyku” : - Co wy wiecie o bólu, kopnął was ktoś kiedyś w jaja?

Czas więc dokonać reasumpcji (skąd znamy to określenie?) – po wizycie w nowotarskim szpitalu ból fizyczny minął, jednak każda wizyta w każdym szpitalu wiąże się z bólem. Nie tylko tutaj brakuje obsady medycznej, ale zawsze i wszędzie obowiązuje przysięga Hipokratesa: "Będę strzegł godności lekarza i niczym jej nie splamię". A jeśli rezydenci nie wiedzą, co to ból, niech zaczną leczyć się nawzajem. Medice, cura te ipsum!

Jacek Sowa

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 14.07.2022 09:02