Jan Gil: Mój dziadek Fiyra

FELIETON. "Mój osobisty topos góralskiego dziadka utrwalił się we wczesnym dzieciństwie - Jakub Mrowca (ojciec mojej matki) zmarł, gdy ja miałem 11 lat" - pisze w kolejnych wspomnieniach prof. Jan Gil, wieloletni nauczyciel, polonista.
Próżno szukać w mitologii Podhala archetypu (pierwowzoru) dziadka. Co najwyżej tylko ze starych fotografii wyłaniają się czasem postaci sędziwych starców opartych o węzgłowia domów, w zgrzebnej koszuli i z fajką w ustach.

Mój osobisty topos góralskiego dziadka utrwalił się we wczesnym dzieciństwie - Jakub Mrowca (ojciec mojej matki) zmarł, gdy ja miałem 11 lat.

Mieszkaliśmy z nim po sąsiedzku - oddzielał nas tylko płot, ale stanowił on dla nas, jego wnuków, granicę wręcz nieprzekraczalną. Późnym latem chromy, podpierający się drewnianą kulą dziadek przemieniał się w strażnika własnego sadu, który kusił nas pachnącymi jabłoniami. Lęk budziła we mnie ta jego kula, którą tak bezwzględnie tępił nasze kury, które próbowały przechodzić na jego stronę. Dziadek nie był sentymentalnym starcem, nie okazywał nam żadnych uczuć, traktował nas wręcz jak obce dzieci.. Tymi jabłkami z sadu nie dzielił się z nami. Mój starszy brat nie mógł się oprzeć pokusie i przy mojej pomocy, skutecznie mu je podkradał z drzew pod osłoną nocy.

Dziadek był legalistą, ale spośród wszystkich praw za najwyższe uznawał prawo naturalne. Swoje dzieci - a miał ich ośmioro (tym jedno nieślubne) natychmiast po uzyskaniu dorosłości wyrzucał z domu - dla córek szukał najlepiej majętnych mężów, zaś synów sposobił do ożenku. Nigdy jednak nie zapominał o obowiązku ich wyposażenia - bo tak nakazywało stare prawo austriackie. Po opuszczeniu przez nie domu wcale nie oczekiwał od nich troski o niego. Uznawał odtąd tylko rodzinę dziedzica reszty majątku, którym był jego młodszy syn. I to mu wystarczało za całą rodzinę.

Mój dziadek Jakub był we wsi osoba nietuzinkową. Jego bogatym życiorysem można by było obdzielić biografie wielu górali. Ożenił sie stosunkowo wcześnie, ale nie widząc perspektywy na lepsze życie w galicyjskiej wsi Szaflary, postanowił wyemigrować. Na początku wieku XX wraz z żoną wyjechali do Ameryki. Los emigranta był dla niego szczególnie okrutny - w Ameryce zmarła jego pierwsza żona i ich dwoje maleńkich dzieci. Okoliczności tragedii pozostały tajemnicą jego życia. Powraca z emigracji do domu i żeni sie powtórnie. W roku 1914 zostaje wcielony do wojska austriackiego i wysłany na front wschodni. Jego odwaga i talenty przywódcze sprawiły, że w wojsku awansował do stopnia kaprala. Na wojnie dla swoich był po prostu führerem (dowódcą). Szczęśliwy powrót z wojny w glorii führera czynił go postacią wyjątkową we wsi i niekwestionowanym autorytetem. W Szaflarach odtąd mówiono o nim nie inaczej tylko Fiyra (od führer).

Jego talenty i tężyzna fizyczna sprawiły, że nie poprzestał na zwykłym gazdowaniu - założył jedyną we wsi kużnię i został kowalem. Z czasem bez Fiyry nie dało się wiele zrobić ze sprzętem w gospodarstwie. Często więc wokół kuźni gromadzili się gazdowie i raczyli się gorzałką, której dziadek również za kołnierz nie wylewał. Prace w oborze i w polu powierzał zaś starszemu synowi i pachołkowi Łucy - którego jako sierotę prawie usynowił aż do jego ożenku. W domu wszystko musiało być podporządkowane dziadkowi. Dorastające jego córki i babka przechodzić musiały z tego powodu istną gehennę - nie znosił takich ich prac domowych jak: sprzątanie, czyszczenie, czy prasowanie. Uważał te za czynności nieproduktywne. Robiły to wszystko tylko wtedy, gdy był nieobecny w domu.

Dziadek nie grzeszył nadmierną pobożnością - jego relacje z szaflarskim proboszczem M. Rottermundem (prywatnie wujem poetki, noblistki Wisławy Szymborskiej) były chłodne i zdystansowane. Proboszcz odnosił się do dziadka z wyraźnym respektem. Wykorzystywały to dziewczęta z nieślubnymi dziećmi, które trzeba było ochrzcić. Matki nieślubnych dzieci były bowiem surowo karcone przez proboszcza, zarówno przy sporządzaniu metryki urodzenia dziecka, jak i czasem w kościele podczas chrztu. Problem ten znikał, gdy ojcem chrzestnym takiego dziecka był Fiyra - proboszcz wtedy powstrzymywał się od pouczania, obawiając się zapewne nieprzewidywalności reakcji wybuchowego ojca chrzestnego. W ten to sposób dziadek Fiyra dorobił się rekordu - był ojcem chrzestnym aż trzydzieściorga dzieci.

Czas drugiej wojny światowej spędził w domu troszcząc się o gromadkę dorastających swoich dzieci. Choć sam był ledwie piśmienny, światem i polityką interesował się bardzo, choć w nic się nie angażował. Cenił tych ludzi, którzy byli choć trochę wykształceni lub sprawowali jakieś urzędy. Po wojnie nagminnie słuchał jedynego radia, którego sygnał po drucie docierał do każdego domu. Na wsi te odbiorniki radiowe nazywano kołchoźnikami, z racji ich propagandowej funkcji. Dziadek nie znosił komunistów, więc tępa propaganda, przetykana czasem rewolucyjnymi pieśniami, wylewająca się z kołchoźnika, doprowadzała go do furii i wtedy z bezradności odreagowywał swoje niezadowolenie uderzając kulą - którą na co dzień się podpierał - w głośnik radiowy. Późna starość zeszła mu na patrolowaniu domostwa, by nie daj Bóg, któreś z dzieci czy wnuków nie uszczupliły reszty stanu jego posiadania.

Owa kula dziadka jeszcze długo budziła we mnie lęk, kiedy dostrzegałem ją wiszącą na ścianie w kuchni wujostwa - już po jego śmierci.

Jan Gil

copyright 2007 podhale24.plData publikacji: 01.05.2024 12:52