Wnet powstała zaimprowizowana drużyna, w której znaleźć się mógł każdy, kto miał łyżwy i umiał na nich jeździć. Gorzej było ze sprzętem… Stanisław Giżycki wygrzebał gdzieś w starych gazetach wzory kanadyjskich ubiorów hokejowych a sprawą Zbigniewa Behounka, ze zdobytych pokątnie skór przy pomocy tutejszych rymarzy: Fąfrowicza, Kasowskiego i Nowaczyka, uszyto kilka kompletów ochraniaczy, a u miejscowych stolarzy wykonano proste kije. Ponoć, gdy przyszło do zapłaty, Jan Gawliński sprzedał swoją „dekawkę” aby sfinansować to przedsięwzięcie.
Chłopaki zawzięcie trenowali, wyłaniając szóstkę zawodników (wtedy był to standard) : Zbigniew Behounek, Jerzy Bezucha, Stanisław Giżycki, Stanisław Giżycki, Henryk Kempf, Władysław Trybus i skaperowany z Krakowa bramkarz Jacek Kowalski. Z pomocą kolejarzy, którzy patronowali krakowskiej „Olszy”, na przełomie roku 1943/44 ściągnięto na mecz do Nowego Targu ten renomowany już zespół i o dziwo, nasi wygrali 3:2, co było nie lada wyczynem i sukcesem propagandowym.
Wiosną 1945 roku w wolnym od okupanta mieście reaktywowano oficjalnie działalność klubu. W lecie kopano piłkę, a gdy przyszła zima, powrócono do hokeja, wynajdując lokalnych przeciwników. A grano nawet przy ponad 30-to stopniowym mrozie. Do drużyny dołączyli następni gracze: Kazimierz Bełtowski, Stanisław Chruślicki, Zdzisław Jaworski, Władysław Stefański, a na bramce stanął Stanisław Mrugała. Wygrana 5:2 z zakopiańskimi „Tatrami” czy 1:0 z krakowską Wisłą, będącą wówczas w krajowej czołówce pokazała, jaki potencjał sportowy ma ta dyscyplina wśród górali. Cisowskiemu, Łachcikowi czy Przewiędze nie udało się pokonać strzegącego nowotarskiej bramki Staszka „Kościuszki” Mrugały, za to Stanisław Głąbiński znalazł drogę do bramki wiślaków.
Rozochoceni powodzeniem nowotarżanie wybrali się do Krynicy, aby przetestować swoje umiejętności w jaskini lwa. Kilkugodzinna podróż i klasa przeciwnika sprawiła, że zespół Burdy i Csoricha sprawił im solidne lanie 11:2, a obie bramki dla Podhala zdobył „Dęta” Głąbiński. Przed nowotarskim hokejem była jeszcze daleka droga…
W 1948 roku zgłoszono drużynę hokejowa najniższej klasy rozgrywek, które dwa lata później przybrały polityczny status, a spółdzielcze zrzeszenie „Spójnia” nadało tę nazwę klubowi z Nowego Targu. W tych resortowych mistrzostwach górowali wyraźnie nad rywalami, choć różnie bywało; w 1951 roku w meczu z zakopiańskim „Startem” przegrywaliśmy po dwóch tercjach 6:11, aby wygrać mecz 13:11! Zwycięzcy rozgrywek związkowych stawali do walki o finałową ósemkę a tam już łatwo nie było, gdyż prym wiodły faworyzowane bogate kluby wojskowe i milicyjne oraz silnych resortów przemysłowych. Jednak największym utrapieniem nowotarżan byli „katecheci”, czyli wówczas Unia Krynica.
Pamiętam, gdy w zimowe popołudnie 1952 roku pozostałem pod opieką ciotek Rapackich, późną nocą do ciasnego mieszkania na poddaszu u Stachoniów nad „Orkanówką”, wparowało liczne grono rozochoconego towarzystwa moich rodziców, wracającego z krynickiej wyprawy. Mimo prowadzenia po dwóch tercjach 6:2, przegraliśmy w końcówce 7:8. Mój ojciec Wacek powtarzał w kółko do kolegów, Józka Borowicza, Zbyszka Zapiórkowskiego i Lucka Pustówki: - ten cholerny Csorich nas załatwił! Jednak krynicki hokeista i później trener miał piękny życiorys, zarówno sportowy jak i patriotyczny.
Ojciec był bardzo związany z klubem, przez jakiś czas pełnił nawet funkcję kierownika drużyny. Właśnie w czasie, gdy trenerem Podhala był Stefan Csorich, panowie się zaprzyjaźnili przy… (no, mniejsza o to), ale podobno ich wspólnym dziełem był pomysł, aby znakiem rozpoznawczym nowotarskich hokeistów był wizerunek „Szarotki”, która potem miała stać się symbolem hokejowego kunsztu. Już wtedy powstawał zalążek drużyny, która miała niebawem wspiąć się na krajowe szczyty.
Jej trzon w latach pięćdziesiątych stanowili bramkarze Jakub Fryźlewicz i Stanisław Mrugała i gracze Józef Borowicz, Józef i Kazimierz Bryniarscy, Mieczysław Chmura Władysław Chudoba Aleksander Gebel Tadeusz Kramarz, Józef Lipkowski, , Franciszek Podkanowicz, Stanisław Różański Władysław Stefański, Zbigniew Tarczoń czy Jan Thomas.
Jednak sportowe możliwości nowotarskich hokeistów często torpedowała pogoda. O ile z opadami śniegu zawsze można było jakoś sobie poradzić, o tyle na odwilż rady nie było; jednak do hokeja potrzebny był lód i to raczej twardy.
Starania działaczy nie poszły na marne i 19 listopada 1961 roku, przewodniczący GKKFiT Włodzimierz Reczek przeciął wstęgę na schodach budynku klubowego przy ulicy Parkowej. Sztuczne lodowisko w Nowym Targu stało się faktem, co hokeiści Podhala przypieczętowali ligowym pogromem Pomorzanina Toruń (6:1 i 8:2). – No to teraz idziemy po mistrza – powiedział po meczu Kazimierz Bryniarski, niekwestionowany lider zespołu i reprezentant Polski obok Chmury i Różańskiego, a także pozyskanego z Krynicy za równowartość taksówki marki Warszawa, bramkarza Władysława Pabisza.
Bo nad Dunajcem już przejadły się kolejne trzecie miejsca (1960 -1962), a nawet wicemistrzostwa Polski w 1963 i 1964 budziły pewien niedosyt. Jednak aby oddać sprawiedliwość, pierwsze „srebro” było wielkim świętem na Podhalu, bo tak naprawdę od dekady tylko dwie drużyny przeszkadzały w zdobyciu mistrzostwa Polski. Szczególną ansę kibice czuli do warszawskiej Legii, słynącej z zabierania najlepszych zawodników „do wojska”. W ten sposób zniszczono hokej w Krynicy, kolejnym ośrodkiem na celowniku był Nowy Targ. Karkołomne zabiegi pokaźnej grupy ludzi: lekarzy, urzędników a nawet kadry wojskowej komendy uzupełnień, inspirowane przez zdeterminowaną „Mamę” Soczkową - sekretarza klubu, powodowały odroczenie od służby „z różnych przyczyn zdrowotnych”.
W ten sposób Tadeusz „Elek” Kilanowicz, jeden z najlepszych wówczas napastników w kraju, z powodu poważnej wady serca nie poszedł w kamasze.
Trudno więc się dziwić, że podczas wizyt wojskowego klubu na Podhalu, pod adresem tamtejszych hokeistów padały niewybredne epitety. Jan Łaś, król nowotarskich kibiców, szczególnie upodobał sobie Józefa Kurka czołowego reprezentanta Polski rodem z Krynicy, który szczególnie dawał się we znaki naszym nowotarskim obrońcom. Jednak trudno uznać określenie „Ty długopisie” za obraźliwe; ostrzej było z Józefem Manowskim, który na tafli nie przebierał w środkach. Nie bez kozery naszego najgłośniejszego kibica nazwano potem „Jasiek Kurek”.
Drugim odwiecznym rywalem był katowicki Górnik, jednak śląskich hokeistów darzono na Podhalu większym szacunkiem. Na początku 1963 roku przewaga Legii sprawiła, że sprawa tytułu mistrzowskiego była już przesądzona. Górale i hanysy szli w tabeli łeb w łeb i o drugim miejscu miały rozstrzygnąć dwa bezpośrednie mecze, ale gospodarzem były „Szarotki”. Na twardym lodzie przy lekkim mrozie nasi wydarli rywalom wicemistrzowski tytuł, aby za rok, w skróconych rozgrywkach ligowych ze względu na Igrzyska Olimpijskie w Innsbrucku, powtórzyć ten wynik.
Do pracy z zespołem zatrudniono czeskiego szkoleniowca Frantę Voriśka, który wyraźnie zaznaczył, że drużyna w tym stanie na mistrzostwo Polski nie jest jeszcze gotowa. Szybkość i motoryka tak, ale w hokeju liczy się także technika i taktyka. - Na mistra si ještě musíme počkat – oświadczył zarządowi klubu i ostro wziął się z chłopakami do roboty.
Robota szła jednak bardziej po grudzie niż po lodzie, stąd brak kwalifikacji do turnieju finałowego i była piąta lokata w lidze. Ale jesień kolejnego sezonu „Szarotki“ przebrnęły z przytupem, wyrabiając sobie przed turniejem finałowym sporą przewagę, choć przez zbytnią pewność siebie omal jej nie stracili. Jednak rywale nie wykorzystali tej słabości i całe Podhale, od Tatr po Gorce i od Pienin przez Spisz aż do Orawy eksplodowało ze szczęścia! Do dziś mówi się, że to Voriśek był ojcem tego sukcesu.
Tytuł Mistrza Polski zawędrował do Nowego Targu, ja zaś wcześniej wywędrowałem w kamasze do Wrocławia, gdzie podczas wieczornego apelu przy wtórze całej kompanii musiałem wykonać 25 pompek w zamian za list od pani Dzidki Soczkowej, a w nim zdjęcie moich ukochanych „Szarotek“. Ale gdyby trzeba było, wypompowałbym jeszcze drugie tyle!
Ciąg dalszy nastąpi...
Jacek Sowa