Książka Andrzeja Finkelstina w odcinkach na Podhale24.pl (cz. VIII): "Prawdziwa melina Lenina" - podhale24.pl
Czwartek, 16 maja
Imieniny: Andrzeja, Jędrzeja, Adama
Szczawnica
Clouds
15°
Wiatr: 12.132 km/h Wilgotność: 55 %
Clouds
16°
Wiatr: 7.776 km/h Wilgotność: 58 %
Clouds
15°
Wiatr: 20.232 km/h Wilgotność: 57 %
Clouds
16°
Wiatr: 22.428 km/h Wilgotność: 46 %
Clouds
18°
Wiatr: 14.472 km/h Wilgotność: 58 %
Clouds
16°
Wiatr: 12.132 km/h Wilgotność: 56 %
Jakość powietrza
52 %
Nowy Targ
14 %
Zakopane
20 %
Rabka-Zdrój
Nowy Targ
Dobra
PM 10: 26 | 52 %
Zakopane
Bardzo dobra
PM 10: 7 | 14 %
Rabka-Zdrój
Bardzo dobra
PM 10: 10 | 20 %
29.04.2024, 20:28 | czytano: 746

Książka Andrzeja Finkelstina w odcinkach na Podhale24.pl (cz. VIII): "Prawdziwa melina Lenina"

Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie" to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część VIII.

Portret autora autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Portret autora autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Prawdziwa melina Lenina

Po zakończonych szkoleniach odbyło się coś na kształt przysięgi. Impreza nie była długa i wszyscy w tym dniu byli zwolnieni od pracy. Oczywiście nie miała ona rangi równoznacznej z przysięgą wojskową, nawet do niej nie aspirowała, a już na pewno nie miała takiej oprawy. Nie było również defilady ani odwiedzin znajomych. Nie było przemycania wódki w termosie (bo można było ją przynieść niemal oficjalnie) i krojenia szynki ze świniaka zabitego specjalnie na tę okazję. Generalnie nic nie było jak w prawdziwym wojsku, ponieważ nie było to prawdziwe wojsko. Wszystko było udawane. Jedynie finał był taki jak zawsze. Zdecydowanie prawdziwy i zgodny z tradycją. Uczestnicy i organizatorzy poopijali się, śpiewali, spali, niektórzy rzygali a byli też i tacy co wozili się taczkami wymoszczonymi liśćmi po wybrukowanych piaskowcem dróżkach obszaru przynależnego do muzeum. Jeden nawet zanurkował w sadzawce pod nogami wodza. Dobrze, że przeżył bo wędrująca za nim świta nie ratowała go tarzając się ze śmiechu na trawniku. Przygodny obserwator mógłby się zastanawiać, kto faktycznie potrzebował pomocy i z pewnością mógłby mieć z tym problem.

Zastępcza służba wojskowa w Poroninie nie należała do specjalnie ciężkiej i odpowiedzialnej. Nie było tam nic wielkiego do roboty. Czasami kazano zrzucić węgiel, zgrabić liście, pozamiatać, odśnieżyć, przenieść jakąś rzecz i tyle. Czas płynął głównie na siedzeniu, gadaniu i doskonaleniu się w nicnierobieniu. Cóż, przede wszystkim pilnowało się pomnika. Od czasu do czasu zdarzały się jakieś oficjalne imprezy, więc wtedy należało ładnie wyglądać i być trzeźwym. Trzeźwym wprawdzie należało być zawsze, ale nie zawsze tę zasadę respektowano.

W owym czasie Wacek pobił rekord w czytaniu książek. Bywało, że czytał nawet jedną dziennie. Mendes przynosił mu literackie nowinki, a później na ich podstawie wspólnie się doktoryzowali. Nauczył się być nieobecny do perfekcji. Siadał w dyżurce, brał książkę i stapiał się z otoczeniem. Skulony w ciemnym kącie wytężał wzrok, ale nie przeszkadzało mu to, bo w zamian za tę niedogodność wyzwolony umysł wędrował niczym ciało astralne dostarczając niezwykle inspirujących doznań. W ten sposób przemierzał świat i dzięki temu stawał się jak wiatr, wszechobecny i niewidzialny. Wszyscy go omijali. Nikt mu nic nie zlecał, prawie zapominano o nim. Obecność innych też mu nie przeszkadzała, bo doszedł do perfekcji w wyłączaniu się. Nie przeszkadzała mu nawet nieśmiertelna i wiecznie zawodząca kaseta z „Jadwisią spod Regli”, która notorycznie puszczana przez jednego z etatowych strażników rozstrajała nerwowo niemal każdego. I choć Wacek nie miał nic do góralskiej muzyki, ba nawet ją lubił, jednak źle zapisana na taśmie i odtwarzana z magnetofonu o uszkodzonym napędzie, mogła doprowadzić do szału nawet świętego. Tymczasem Wacek w Poroninie jakoś ją znosił. Wyewoluował w nim wyjątkowy mechanizm obronny i bardzo go to dziwiło. Zaczął się nawet martwić swoją nadmierną tolerancją dla kiczu i niedoróbek. Z biegiem czasu, zaniepokoiła go ta swoista pobłażliwość. Ostatecznie nie rozumiał w pełni, co mu w duszy gra i w związku z tym nabierał przeświadczenia, że w wieku dwudziestu lat zaczyna się powoli starzeć. Czasem stopiony z kartami swoich lektur zamieniał się w herosów, namiętnych kochanków i pełnych odwagi wojowników. Bywał trepanatorem królewskim w starożytnym Egipcie, szpiegiem w szeregach hitlerowskiej armii i w traperem w dżunglach Amazonii. Nic go nie rozpraszało na tyle by nie móc czerpać moc od swoich bohaterów. Jednak gdzieś na obrzeżach świadomości perfekcyjnie rejestrował to co się wokół niego działo. Podzielność uwagi? Chyba tak. Zdarzało się, że ni stąd, ni zowąd potrafił zaintonować przyśpiewkę, „niech ci życie płynie jak Wisła do Gdańska, a dobrobyt sterczy jak szabla ułańska” albo „siedziała na sośnie płakała żałośnie, matuś moja matuś kiedy mi obrośnie,” nie mając wiedzy jak i kiedy przyswoił ich treść. Najchętniej jednak nucił góralską nutę: „hej wisiały, wisiały... te co piyknie grały”, choć jak sądził, nigdy wcześniej jej nie słyszał. Snuła się mu ona pod jasną czupryną w każdej chwili, nie obarczonej żadną poważną myślą. Wszystko to docierało do niego podczas, kiedy czytał.

Ten beztroski dla wszystkich czas musiał kiedyś minąć.

W nagrodę za dobre wyniki w zdobywaniu wiedzy i za wzorową postawę, głównie zaś za skutecznie zaliczony egzamin końcowy, Złotyząb wybrał kilku junaków do pełnienia służby w oddalonej o niecałe dwa kilometry od Poronina, filii muzeum. Przyszedł więc czas przeprowadzki do Białego Dunajca. W tym zaczarowanym miejscu nie było kompletnie nic do roboty a dodatkowo, co ważne, nikt nikogo nie nadzorował. High life. Było to więc jak wygrana w loterii. W grupie tej znalazł się Wacek, Mendes, Wojtuś i Miro oraz z doskoku Magilla z King Kongiem czasem też ktokolwiek z pozostałej grupy, gdy zaistniała konieczność. Do ścisłego grona bliskich znajomych Wacka dostał się więc jeszcze Miro, pieszczotliwie zwany Playboyem z powodu słabości do fotografowania nagich lasek, w przyszłości zawodowy fotografik i operator, typowy przedwcześnie łysiejący wąsacz w drucianych okularach, pies na baby i generalnie bardzo fajny gość.
Pełnili służby dwudziestoczterogodzinne w systemie zmianowym, mając później wolnych czterdzieści osiem godzin. Czas miedzy służbami zazwyczaj każdy wykorzystywał, żeby coś zarobić.

Tu właśnie w Białym Dunajcu Lenin, w zbudowanym z drewnianych płazów skromnym pensjonacie góralki Teresy Skupień, spędzał ze swoją Nadieżdżą letnie sezony w roku 1913 i 1914. Nie ze swoje wielką miłością Inessą Armand nieznaną powszechnie kochanką, skrzętnie ukrywaną przez władzę radziecką, ale właśnie żoną Nadieżdą, która przymykała na wszystko oko, zadawalając się rolą oddanej żony. Tu też podobno odbyła się druga narada KC SDPRR z działaczami partyjnymi zwana „poronińską”. Było to więc miejsce ważne, być może nawet ważniejsze od Poronina, chociaż rzeźby z brązu tu nikt nie postawił, a że mało kto o tym wiedział, to też wycieczek było tu znacznie mniej. A jeśli już były, to najczęściej poprzedzone telefonicznym anonsem od chłopaków z „centrali”. W samym muzeum nie było chyba ani jednej rzeczy z którą zetknąłby się osobiście wódz. Typowe dla Podhala i folkloru góralskiego rekwizyty wypełniały hol i pomieszczenia, resztę stanowiły reprodukcje fotografii i drukowane opisy. Bodaj największą atrakcją było znajdujące się na piętrze przykrótkie drewniane łoże wyścielone śnieżnobiałą wyszywaną stylowo i krochmaloną na sztywno pościelą Pierzynę i poduchę wypełniono puchem tak mocno, że kształtem kojarzyły się z karmelkami odpustowymi i stanowiły nie nadające się do wykorzystania rekwizyty. Zwiedzającym wciskano kit, że to łóżko Lenina i że pod tą pościelą sypiał. „Z Nadieżdżą?”, padały czasem ukradkowe pytania. „Owszem i pewnie też pod takimi, przepoconymi i pełnymi roztoczy bebechami zaraziła go kiłą lub rzeżączką, no chyba że to Inessa była przyczyną choroby”, ale o tym nikt nie śmiał wtedy mówić. Coś jednak musiało wodza wykończyć i jeśli nie była to zbłąkana kulka lub trucizna, musiała tym czymś być jakaś nieuleczalna w owym czasie choroba. A że w tamtych czasach nie było antybiotyków, mogło to być na przykład pospolite choróbsko weneryczne. Być może też, postarało się o to jakieś wrogie mocarstwo lub kolega Stalin, ale jakie to ma teraz znaczenie, już wtedy nie było to ważne. Wódz od dawana nie żył i nikogo nie obchodziło jak umarł. Ważne, że nie żył. Jest tylko nadzieja, że nim przeniósł się do wieczności chociaż trochę cierpiał. Nie mówiono też o tym, że prawie wszystko co znalazło się w tym budynku zarekwirowano lub zakupiono z okolicznych domostw, i że niektóre eksponaty były dziełem współczesnych regionalnych twórców. Ideologiczna cepeliada. Niebywała dezorientacja i manipulacja, nawet w dziedzinie pozaideologicznej. Ale czemu się dziwić, kiedy to w latach 50-tych saksofon uznawano za instrument totalitarnych elit? Z zadaszonej werandy przy domniemanej sypialni wodza, znajdującej się nad głównym wejściem rozpościerała się cudowna panorama Tatr. Ona w istocie była prawdziwa i Lenin, jeśli faktycznie sypiał w tej izbie, to też musiał ją widzieć. Trzeba też mieć nadzieję, że owa panorama nie miała wpływu na wynik rewolucji. Warto zauważyć, że prawie z każdego miejsca na posesji Skupniowej Tatry były doskonale widoczne. Jednak pomiędzy nimi a najlepszym miejscem widokowym, historyczną sielankę zakłócały nieco współczesne realia. Tuż za ogrodzeniem znajdowało się niewielkie gospodarstwo rolne, stanowiące skądinąd własność przemiłych lokalsów. Widokiem pierwszoplanowym była więc niezbyt uporządkowana posesja, na niej spora kupa gnoju i nieotynkowana ściana domu z pustaka pianowego, który nabierał zielonkawej barwy od wilgoci i zwierzęcych odchodów. W gnoju wiecznie grzebały kury, a towarzyszące im głosy ryczącego bydła wypełniały tło wokół byłej hacjendy wodza i niestety nie były to bynajmniej impresje van Gogha. Wacka na przykład zawsze intrygowała przyczyna niepokoju rogacizny. Zastanawiał się czy krowy nie były dojone, czy też może były głodne i spragnione, bo ryk prawie nigdy nie ustawał. Jednak i do tego z biegiem czasu można było się przyzwyczaić.

W dyżurce wartowniczej znajdowały się cztery ordynarne stalowe szafki na odzież, dokładnie takie same jak szatniach wszystkich polskich fabryk, stare drewniane biurko ze zniszczonym blatem, krzesło, piec akumulacyjny i co najważniejsze telefon. Podłoga wyłożona była zielonym gumolitem z PCV i nie jeden dałby głowę, że był on wynalazkiem sowietów ponieważ był wyjątkowo ohydny.

W związku z niedużą odległością od sporej ilości zwierzęcych odchodów, ogromne muchy były wszechobecne i mimo stosunkowo późnej pory roku nie dawały nikomu żyć. W tym czasie u Wacka wysiadł mechanizm wyłączenia i walka z owadami stała się jego obsesją. W nocy nie mógł zmrużyć oka a za dnia nie mógł skupić się na czytaniu. Muchy mu na to nie pozwalały. Nie działały żadne mucholepce i inne owadzie trutki. Skuteczna była jedynie zwinięta w rulon gazeta i dobry refleks. Czasami podczas służby uzbierał mały słoik ukatrupionych owadów. Dni więc biegły wolno, upływając głównie na walce z muchami i dłużyły się niczym marsjańskie lata. Wacek jadł, spał, czytał albo walczył. Zauważył też, że przybrał nieco na wadze.

Pewnego listopadowego wieczoru termometr wskazywał 19°C, co jak na tę porę roku i położenie geograficzne Białego Dunajca, było wyjątkowym upałem. Niepokojące syreny ambulansów dobiegające z okolicznych dróg słyszalne były nieustannie. W tym dniu musiało czuć się źle mnóstwo sercowców. Sino pomarańczowy wał chmur nad Tatrami sygnalizował nadciągający halny. Tym razem zapowiadał się raczej huragan a nie wiatr, bo zmiana była wyjątkowo odczuwalna. Dodatkowo Wacka dręczyło zatrucie alkoholem po wczorajszym spotkaniu z Wojtusiem. Pocił się okrutnie. Zbyt wysoka temperatura powietrza, gwałtowne zmiany ciśnienia, niski poziom tlenu, duża wilgotność, kac i znużenie objawiały się u niego stanem zbliżonym do depresji. Nie potrafił wykorzystać sił zaczerpniętych z lepszych dni. Czuł się samotny i chory. Woń wydzielająca się ze ścian i stropów budynku, w połączeniu ze sporą wilgotnością i podniesioną temperaturą, kojarzyła się z fińską sauną ale nie była identyczna. Śmierdziała. Łączyła ze sobą zestaw różnych zapachów zgromadzonych przez lata w chłonnej strukturze drewnianych ścian i parującej wilgoci. Wacek generalnie akceptował ten zapach, ale nie tego dnia. Muzyka z radia stojącego na szafkach wyjątkowo go męczyła, jednak nie chciało mu się wstać by je wyłączyć. Obudzone ciepłem i instynktownie umykające przed wiatrem muchy wdzierały się wszystkimi nieszczelnościami do dyżurki. Wacek wyrwany z letargu wpadł w wściekłość. Środek owadobójczy skończył się a gazeta się rozpadła. Muchy były wszędzie. Nie można było spokojnie usiąść, bo od razu dziesiątki z nich dopadały człowieka, niczym padlinę. Wyjątkowa ohyda. Kiepski nastrój pogłębiała świadomość wielogodzinnej samotności. Ziewanie, raz po raz, rozdzierało mu twarz w komicznych grymasach. Wreszcie z furią zaczął łapać owady; sprawiało mu to nawet przyjemność. Ścisnąć w palcach, żeby wypłynęły wnętrzności! Postanowił nadziać muchę na szpilkę. Ale był to kiepski pomysł, ponieważ nie znalazł szpilki. Znalazł, za to cienkiego zardzewiałego gwoździa. Złapanego owada przebił i położył na blacie. Mucha zaczęła uciekać razem z gwoździem. Szybkim ruchem więc spacyfikował niesforną uciekinierkę i przybił gwóźdź do stołu obcasem służbowego buta. Ciekawe uczucie. Znużony, mimo wszechobecnego ciepła, okrył się dziurawym kocem i ułożył na lodowatym piecu. Zapadł w drzemkę. Obudziło go stąpanie po schodach. Wytężył słuch. Ciężkie kroki sugerowały gościa sporej wagi. Otworzył zatem drzwi, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się kim jest ów intruz i dlaczego zakłóca mu spokój. To, co ujrzał przeraziło go.

- Oż, ty! Kastaniecie jerychoński! – Krzyknął i z niedowierzaniem przetarł oczy. – Dżizes, co ja wczoraj piłem? Mam omamy! Ja pierdzielę, co to jest do cholery?

Zobaczył wielką muchę, owada w rozmiarze dorodnego byka. Cofnął się w panice i próbował zamknąć drzwi, jednak długa macka z niezwykłą szybkością złapała go tak mocno, że nie mógł się ruszyć. Usłyszał jak trzeszczą mu kości. Próbował wołać o pomoc, ale strach odebrał mu mowę. Mucha podniosła go z ziemi i zaczęła się mu bacznie przyglądać. Jej wielkie ciemnoszare oczy o krystalicznym blasku wyglądały jak szlifowane gładko granitowe półkule. Dostrzegł w nich swoje rozciągnięte odbicie. Nieprzyjemny dotyk włochatych i cuchnących odnóży przyprawił Wacka o mdłości. Owad patrzył na niego i robił wrażenie jakby coś sobie myślał. Wacek sądził, że jego koniec jest bliski. Wpierw zabawi się nim okrutnie, a później zabije. Rozprawi się z nim jak on z tą małą muchą i pozwoli umierać w cierpieniach, albo pożre żywcem.

- Ciekawe skąd weźmiesz takiego dużego gwoździa? – Krzyknął owadowi w oczy. - Dobrze, że nie mam skrzydeł, bo byś mi wyrwała! - Zachichotał histerycznie, miotany żalem przemieszanym z sarkazmem.

Nie zgrywał bohatera. Nie miał przed kim się popisywać. Był tyko on i ta pieprzona mucha. Cokolwiek czynił, robił to by podnieść siebie na duchu, szukając naprędce jakichś rozwiązań. Idiotyczne myśli pełne bólu i autoironii grały mu w głowie koncert pełen kakofonii. Kipiał z emocji. I chociaż punkty zwrotne w życiu nie zawsze bywają wydarzeniami dramatycznymi, ten na pierwszy rzut oka wydawał się bardzo dramatyczny. Tymczasem owad rzucił nim o ziemię. Normalnie, ciężko byłoby mu wstać, ale nie teraz. W tej chwili dzięki nadludzkiej energii wywołanej adrenaliną sprężył się. Gwałtownie wstał, a w jego duszy pojawiła się iskra nadziei i myśl „może jednak uda mi się zwiać”. Gdy jednak zobaczył co owad zamierza, światło w tunelu straciło blask. Z otworu poniżej oczu wysunęło się coś na kształt rury ssawnej do wybierania szamba. Owadzi potwór przygotowywał się do trawienia przed jedzeniem. Obezwładnioną ofiarę planował oblać kwasem. Ogromny wentyl zatrzymał się nad głową Wacka. Wacek był przerażony. W duchu prosił Boga by go oszczędził; zaczął już nawet żegnać się ze światem. Obrazy z przeszłości, które w tym momencie uznał za cudowne przemknęły mu przed oczyma. W sekundę zobaczył retrospekcję najważniejszych dni swego życia. Z żalem pomyślał o wszystkich, których kochał. Nabrał przekonania, że to jego koniec. Ale, show must go on, przedstawienie musi trwać.

Owad chlusnął kwasem. Wacek odruchowo odskoczył. Unik się udał. Znowu pojawiła się nadzieja. Nawet minął ogólny paraliż. I chociaż wydawać by się mogło, że jego życie nie było w jego rękach, warto było wykonać jakiś ruch i podjąć próbę ratunku. Nie miał nic do stracenia. Trzeba walczyć, by przeżyć. Przeżyć, przeżyć, przeżyć! Game changer! Echo własnych myśli pulsowało nerwowo w jego nabrzmiałych skroniach wraz z wyrywającym się z ciała sercem. Podpatrzonym w filmach akcji, ślizgowym ruchem super herosa wtłoczył się pod owada. Włochate podbrzusze zamajaczyło mu na chwilę przed oczyma. Mało mobilny intruz nie mógł zbyt szybko się obrócić. Dzięki zaistniałym okolicznościom i niewiarygodnemu szczęściu zdołał się przedostać do zadniej części gigantycznej muchy. Dopiero teraz zobaczył ogrom jej skrzydeł; robiły wrażenie. Odwłok był znacznie dłuższy niż pierwotnie zakładał. Nie był to owad wielkości byka. Przywodził na myśl kaliber dorodnego tyranozaura. Choć prawa jest taka, że strach ma wielkie oczy. Tymczasem nieznośny odór wyrzuconego kwasu zaczął powoli do niego docierać. Rozdrażnił go i obudził nim resztkę odwagi, już wcześniej rzuconej na kolana gdzieś na dnie duszy. Kijem od miotły wyrwanej z narożnika werandy zaczął gwałtownie machać przed tym co uznawał za oczy owada i krzyczał na całe gardło nie czując z emocji bólu krtani. Mucha spojrzała na niego jakby z zaskoczeniem, niczym zbity z tropu pies. Jednak on nie przestawał i nadal wymachiwał miotłą. Stwór jeszcze przez kilka sekund przyglądał się mu, a następnie nieoczekiwanie się wycofał. Z przerażeniem łypnął kilkakrotnie tym czymś co wyglądało na oczy i gwałtownie zawrócił. Odbił się od podłoża, trzepnął głośno skrzydłami i odleciał unosząc za sobą tumany kurzu. Drewniany budynek zadrżał wydając przy tym dźwięk jak tonący Titanic.

Strach nie minął od razu. Gdy emocje opadły Wacek był zupełnie wyczerpany. Dopiero teraz zaczęło docierać do niego co się stało. Po takiej traumie zdecydował, że już nigdy nie zabije muchy ani żadnego innego owada. „Ciekawe, co czują muchy, które tak często zabijamy?” Szepnął do siebie w myślach.

Głośne walenie do drzwi wyrwało go z kamiennego snu. Ze skurczonym żołądkiem zerwał się z pieca i rzucił do klamki. Pot zrosił mu czoło. Nim jednak otworzył drzwi, trzęsącymi rękami rozsunął zasłonkę w oknie i zobaczył w nim wlepioną w szybę twarz Mira. Zaskoczyło go to. Prawdę powiedziawszy, spodziewał się dostrzec wielkie owadzie ciemnoszare oczy o krystalicznym blasku. Trochę rozczarował się widząc ludzką twarz. Zwyczajną twarz Mira. Bosymi stopami na wyczucie próbował namierzyć buty. Nie udało się. W końcu zrezygnował. Chłód zielonej wykładziny z PCV gwałtownie go ocucił.

- Co tam? – Spytał zaspanym głosem odchrząkując chrypkę.
- To ja Miro, dałbyś klucz i puścił na górę. Nie jestem sam. Rozumiesz co chodzi?
- Spokojnie, już otwieram, wiem że to ty. Tak tyko pytam. Jezu... Dobrze, że to ty. Wiesz jaki miałem idiotyczny sen. – Wacek terkotał jak najęty. – Śniła mi się gigantyczna mucha. No i wiesz... I chciała mnie zjeść, aha, dobrze, wiem.. Wiem, jesteś z panną. Dobrze, dobrze... – Skakał nerwowo z tematu na temat. - Dobrze. Tylko nie zemnijcie pościeli na ekspozycji, bo pani Krysia będzie wściekła. – Po chwili dodał. – Miro... A nie będą wam przeszkadzać muchy?
- Kurde Wacek, nie gadaj tak głośno bo mi spłoszysz panienkę. – Wyszeptał konspiracyjnym tonem Miro.
- Idziemy się dymać, bo zaczynam się niecierpliwić!? – Niespodziewanie dotarło sprzed budynku rozbrajające pytanie.

Był to z pewnością damski głos, co do tego nie było wątpliwości. Jednak miał w sobie coś ordynarnego połączonego z prostactwem przynależnym raczej płci brzydkiej. Ale też był też na swój sposób zabawny a nawet sympatyczny, zaś treść wypowiedzianych słów mogła niektórym rozpalić wyobraźnię, kierując ją głównie w obszary prostackiego erotyzmu.

- Jezu! Co to za panienka? Skąd żeś ją wytrzasnął? – Spauzował na sekundę. – Coś ty jej dał, że jest taka napalona? – Wyszeptał Wacek, porażony bezpośredniością niewidzialnej gościanki.

Mówiąc to rozczesywał palcami rozczochrane włosy i ścierał odruchowo rękawem rosę z czoła. Próbował też dopatrzyć tej intrygującej osóbki w ciemnościach przed budynkiem. Był bardzo ciekaw jak wygląda. Jeśli okazałaby się tak zmysłowa i pociągająca, jak była napalona, stanowiłaby kwintesencję bezpruderyjnej i wyzwolonej kobiety. Kwintesencję jednego z gatunków kobiet. Przecież o takich kochankach marzą faceci. Miro hołdował zasadzie, że dobra żona powinna być kurtyzaną w sypialni i kurą domową w kuchni. Jednak życie zazwyczaj weryfikuje marzenia i czasami bywa odwrotnie.

- Robiłem jej zdjęcia. – Przerwał Miro myślowe dywagacje Wacka.
- Akty? – Zgadywał Wacek z niedowierzaniem.
- No co tam, bo zaczynam się nudzić! – Ponownie dał się słyszeć głos dziewczyny z ciemności.
- Pokażę ci w przyszłym tygodniu, ale teraz dawaj klucze. Nie widzisz jak się niecierpliwi?
- Ależ się wam pali. Uważaj żebyś przedwcześnie nie został ojcem.
- Spokojna głowa. – Roześmiał się dwuznacznie Miro.

Wacek zdjął z haka pęk kluczy i wręczył go koledze. Czekała go za to nagroda w postaci prezentacji nagich fotek ofiary wieczoru.
- Dzięki! – Niemal wykrzyczał Miro, wybiegając.

Wieczorną, przesyconą erotyzmem wiejską sielankę gwałtownie przerwała syrena alarmu. Wacek z wrażenia omal nie zemdlał. Zapomniał rozkodować zabezpieczenia w muzeum. Gdy więc niedoszli kochankowie naruszyli strefę czujników, po prostu wszczęli alert. Wściekły Miro wpadł do dyżurki z pianą na ustach, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo dzwonek telefonu zakłócił wszelkie próby.

- Telefon z Poronina? Ja pierdolę! Już wiedzą o alarmie? – Wykrzyczał do siebie wściekły Wacek i podniósł gładką ebonitową słuchawkę. – Słucham, muzeum Lenina w Białym Dunajcu. – Odezwał się ostrożnie.

- Halo, kto mówi? – Zatrzeszczał głos w słuchawce.
- Kadafi, a kto pyta? – Zripostował Wacek, zorientowawszy się, że nie ma do czynienia z nikim ważnym.
- Co jest kurwa, nie umiesz się meldować? – Rozdarł się do słuchawki rozmówca.
- A o co chodzi? – Zapytał Wacek dając sobie trochę czasu na odparcie ataku.

Na sekundę zwątpił, ale zaraz odzyskał rezon i skalkulował, że nikt z kierownictwa nie użyłby takiego słownictwa. Akcent był nieco swojski i inny od wygładzonych głosów władzy. Tak, to był głos Magilli. W takich chwilach czuł się jak ślepiec, który na chwilę odzyskał wzrok. Zrobił więc wszystko, by wykorzystać zdobyty czas.

- Ty kmiocie jeden! – Ponownie zripostował, ale tym razem poszedł na całość. – Nie wiesz, że jak rozmawiasz z przełożonym to masz obowiązek wpierw się przedstawić? Dzwonisz tu buraku, by uprzedzić junaków o kontroli? Poniesiesz tego konsekwencje! Nie słyszysz alarmu? – Krzyczał Wacek naśladując jowialny ton komendanta. Nie dawał przy tym rozmówcy żadnych szans.

- Jakiego alarmu? – Spytał osłupiały Magilla.
- Tego tu w Białym Dunajcu! Jesteśmy tu z panem zarządcą na kontroli funkcjonalnej i z powodu niekompetencji Gawędziarza włączył się alarm!
- Tu w Poroninie nic nie słychać. Ja nie dzwonię żeby ...
- Masz się natychmiast odmeldować i być czujnym! – Przerwał mu ostro w pół zdania. - Aha i czekaj grzecznie, aż cię wezwę do raportu!

Wacek trzasnął słuchawką o widełki i zerknął z dumą do lustra. Był z siebie zadowolony. Świetnie zagrał nadarzającą się rolę. Zrobił to niemal całym ciałem. Widział w lustrze jak twarz z przybranej groźnej miny, przeistacza się w łagodną. Nieźle przećwiczył Magillę udając komendanta, a przy okazji upewnił się, że alarm nie narobił szkód. Tym razem Magilla został pokonany własną bronią. Chciał przestraszyć Wacka, ale nie udało mu się to. To Wacek go przechytrzył. Chamstwo, głupota i tchórzostwo często bywają nierozłączne. Magilla wszystkim tym dysponował. Wacek wiedział jednak, że to nie jest koniec. Miał świadomość, że słowo rodzi kolejne słowo, podobnie jak zdanie rodzi zdanie, człowiek człowieka a agresja agresję. Wiedział, że Magilla będzie szukał zemsty, gdy skuma co się stało. Magilla nie był zbyt lotnym typem. Wacek nawet przypomniał sobie sytuację z początków dni spędzonych w Poroninie, gdy na hasło "robimy ściepkę”, pytał „kto to jest ten ściepko”. Ta sytuacja zrodziła nową, wojenną. Wacek był gotów do kolejnego ruchu i chociaż miał przed sobą słabego przeciwnika, nie lekceważył go.

Z ciupciania Mira wyszły nici. I to on został największą ofiarą wieczoru. Sytuacyjna refrakcja i seksualny pat. Po wyłączeniu alarmu, sfrustrowanej panience odeszła ochota na amory i poleciła Mirowi by odwiózł ją do domu. Gdy wsiadała do zaparkowanego tuż przed bramą muzeum białego Fiata 125p, Wacek miał okazję się jej przyjrzeć.

„Niezła fruzia. Krótka opięta biała mini, błyszczące kozaki na wysokim obcasie, też w białym kolorze i kremowa biodrówka z weluru o indiańskim wzornictwie narzucona na kusy i opięty do granic możliwości różowy top. Dwoje niebieskich oczu po jednym z każdej strony, ładne i dobrze upięte jasne włosy, ramiona, pośladki i nogi. Lubi seks. Interesujący układ.” – Pomyślał.

Później długo zastanawiał się nad tym jak Miro je wyrywa. Nie był przecież Marlonem Brando. Zastanawiał się też nad swoim niedorzecznym snem, nad tym co w odwecie przyszykuje Magilla i nad wieloma innymi, mniej lub bardziej istotnymi sprawami. W końcu zmęczony zasnął i o niczym już nie śnił.
Reklama
reklama
reklama
reklama
reklama
reklama
Zobacz także
komentarze
dodaj komentarz

Komentarze są prywatnymi opiniami czytelników portalu. Podhale24.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy. Podhale24.pl zastrzega sobie prawo do nie publikowania komentarzy, w szczególności zawierających wulgaryzmy, wzywających do zachowań niezgodnych z prawem, obrażających osoby publiczne i prywatne, obrażających inne narodowości, rasy, religie itd. Usuwane mogą być również komentarze nie dotyczące danego tematu, bezpośrednio atakujące interlokutorów, zawierające reklamy lub linki do innych stron www, zawierające dane osobowe, teleadresowe i adresy e-mail oraz zawierające uwagi skierowane do redakcji podhale24.pl (dziękujemy za Państwa opinie i uwagi, ale oczekujemy na nie pod adresem redakcja@podhale24.pl).

reklama
reklama
Pod naszym patronatem
Zobacz wersję mobilną podhale24.pl
Skontaktuj się z nami
Adres korespondencyjny Podhale24.pl
ul. Krzywa 9
34-400 Nowy Targ
Obserwuj nas