Mamę Rzeźniczakową natura obdarzyła pięknym głosem, który przykrywał codzienne smutki w rodzinie, w której się nie przelewało. „Śpiyw om ci, jo śpiyw om - chociaj jo nic ni mom, ptaskowie śpiywajom, one tyz ni majom..” – nuciła, kołysząc Marysię, a w piecu piekły się wyjątkowe chleby i bułki, które codziennie zdobiły stoły miejscowego establishmentu i bufet stacji kolejowej. Tata pracował u stolarza Leji, a u inżyniera Giełczyńskiego nadzorował budowę drogi w stronę Szaflar, handlował choć czym na placyku koło Rynku; tak przetrwali trudne wojenne czasy.
Marysia odziedziczyła po mamie piękny głos o sopranowym zabarwieniu, który połączyła z wrażliwością na muzykę i śpiew. Nie miała możliwości kształcenia swego talentu; w tamtych czasach po maturze musiała pracować.
Nic też dziwnego, że już w wieku 17 lat przystała do chóru, który w tamtym czasie prowadził niezapomniany profesor Józef Grzybek. Pozostaje w nim do dziś, z małymi przerwami na urodzenie córek, Krysi i Teresy. Przez tamte lata jej mąż, Edward Mielniczek, ceniony w mieście instalator elektryczny, nie był zachwycony nieobecnością żony w domu z powodu prób, koncertów i wyjazdów w szczególności, lecz pasja śpiewacza pani Marii była ponad wszystko. Wielką radość sprawiała jej możliwość wyjazdów do wielu miast w Polsce i zagranicą, udział w konkursach i festiwalach.
Niezapomniane wyjazdy i koncerty pod Monte Cassino, gdzie spoczywają prochy kilku nowotarżan, wizyta w budynku Parlamentu Europejskiego w Brukseli, podczas której nie chciano wpuścić ubranego w strój góralski Wojciecha Szopińskiego z powodu …ciupagi! Koloseum w Atenach, Ambasada w Madrycie, strach przed wyjazdem na Wieżę Eiffla w Paryżu czy wiedeński Kahlenberg, węgierski Balaton i bułgarskie Złote Piaski, Lwów, Kijów, Odessa – o tym wszystkim dziewczyna z niezamożnego domu mogła kiedyś tylko pomarzyć. Zwiedziła z chórem niemal całą Polskę, do dziś w miarę sił i zdrowia chętnie koncertuje na Podhalu, zwłaszcza w Ludźmierzu.
Jednak najmocniej we wspomnieniach wieloletniej chórzystki pozostają kilkukrotne spotkania z „naszym” Papieżem, począwszy od wizyty na nowotarskim lotnisku w 1979 roku, poprzez msze na Placu Św. Piotra, aż po prywatne spotkanie Chóru „Gorce” w Castel Gandolfo, gdzie ze łzami w oczach śpiewała: „do Kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszę z ziemi, przez uszanowanie dla darów nieba, tęskno mi Panie”. Maria Mielniczek nigdy nie zapomni widoku zasłuchanego na stojąco Jana Pawła II…
„Bez śpiewu i muzyki oraz kontaktu z wesołym i rozśpiewanym koleżeństwem z mojego Chóru „Gorce” trudno byłoby mi żyć” – podsumowuje swój życiorys pani Maria. Jej wielkim marzeniem jest, aby podobnie jak ona, garnęli się do śpiewu w zasłużonym podhalańskim chórze, ludzie młodzi i utalentowani, bo śpiewanie będzie zawsze na czasie.
Maria Mielniczek obchodzi w sierpniu swoje kolejne urodziny, razem ze swoim chórem; warto o tym pomyśleć w Ratuszu…
Jacek Sowa, zdj. prywatne archiwum Marii Mielniczek