Stanisław Szewczak nie miał łatwego życia; na początku XX wieku dwukrotnie został wdowcem i gdy żenił się po raz trzeci z Bronisławą Jancelewicz, miał już spory przychówek, który też niebawem się powiększył. W 1925 roku urodziło się jedno z czternaściorga jego dzieci, córka Regina. Jak sobie radził z tak liczną rodziną, trudno pojąć; był z zawodu szlifierzem, widać dobrym fachowcem, zatrudnionym w tamtejszej fabryce szkła. Gdy wybuchła wojna, do pracy w fabryce poszła także niepełnoletnia Regina.
- Czas to był straszny, byli Niemcy, byli Ruscy, którzy zabrali najstarszego brata, a jego rodzinę wywieźli na Sybir i już nikt o nich potem nie słyszał. Nam się udało jakoś przeżyć do końca wojny, ale tu już nie było szkoły, nie było nauczycieli, nie było mężczyzn, w ogóle już Polski nie było. Kto czuł się Polakiem mógł zgłosić się do PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) i zapisać się na wyjazd do Polski. Od powracających z przymusowych robót ludzi dostali wiadomość, że młodszy brat Reginy był w Berlinie; ojciec postanowił na niego zaczekać. Umówili się na kontakt z rodziną w kraju, w Łukowie. Reszta rodziny spakowała manatki i zapasy na drogę; matka napiekła chleba, zabili świnię, z której porobili zapasy, a które po pewnym czasie zaczęły się psuć.
Wyjechali jednym z pierwszych transportów 25 maja 1945 roku, na który czekali koczując na dworcu, gdyż pierwszy pociąg na zachód został wykupiony przez Żydów, których ponad pół tysiąca osób ocalało z holocaustu na tamtym terenie. Jechali tylko nocami, bo ruch był na torach ogromny w obydwie strony. Repatriantów odstawiano w ciągu dnia na tzw. dziewiąty tor. 40 osób, stłoczonych w bydlęcym wagonie jechało tak przez ponad miesiąc…
- Cóż to była za udręka. Nas dziewięcioro i mama, trzy inne rodziny z dziećmi, z których jedno nie miało jeszcze roku i zmarło w drodze. Ale w żadnej parafii po drodze ksiądz nie chciał dzieciaka pochować, więc jeden z wujków, stolarz z zawodu, skombinował gdzieś parę desek i zbił trumienkę, w której wieźliśmy te zwłoki ze sobą przez ponad dwa tygodnie, aż udało się je gdzieś pochować. Spaliśmy przez miesiąc w ubraniach, wagon był naszym domem, sypialnią, stołówką i czasem ubikacją. Jechaliśmy tym wagonem z otwartymi wrotami, bo inaczej nie dałoby się wytrzymać. Chłopcy, ciekawi świata, wyłazili na dach i tam podróżowali. Była z nami para staruszków; lubili siedzieć przy otwartych drzwiach. Babcia raz się za bardzo wychyliła i wypadła, to i dziadek wyskoczył za nią. Mieli szczęście, że było to blisko jakiejś stacji, bo kolejarze ich znaleźli przy torach. Że im się nic nie stało, tego nie da się pojąć…
Tak dojechali do Warszawy, a raczej do ruin stolicy, gdzie na stację zawitała jakaś komisja. Połowę transportu skierowano do Prus Wschodnich, czyli na Mazury, drugiej nadano kierunek Militsch (Milicz), miasteczka położonego na Dolnym Śląsku niedaleko granicy z Wielkopolską. Nikt nie wiedział gdzie to jest…
- Z Warszawy wieźli nas do Poznania. Mieli nas tam witać, repatriantów z Polski. Ale jak wjeżdżaliśmy, coś tam się stało. Pociąg nagle zahamował, a wagony powpadały jeden na drugi. Siostrze spadła na głowę klapa od okna, chłopcy pobiegli zobaczyć co się wydarzyło. Okazało się, że pijani kolejarze w ostatniej chwili poprzestawiali zwrotnice i pociąg się wykoleił. Od razu znalazły się siostry z Czerwonego Krzyża, na szczęście nic się nikomu specjalnego nie stało, przywitali nas chlebem i solą i pojechaliśmy dalej. Przez Krotoszyn do Milicza, gdzie na stacji pełno było Niemców, wysiedlanych z miasteczka.
Tam nastąpił koniec kolejowej trasy, 29 czerwca 1945 roku. Umordowanym podróżą pasażerom kazano szukać sobie miejsca. Rodziny, które podróżowały z dorosłymi mężczyznami szybko powynajdowało sobie lokum, dla Bronisławy Szewczak nie było to takie łatwe, gdyż najstarszy mężczyzna w ich dziesięcioosobowym stadle miał …15 lat. W końcu znaleźli gdzieś na przedmieściach opuszczony domek, w którym nie było prądu, żadnych mebli, nawet drzwi się nie zamykały. Umęczona gromadka rozłożyła manatki na podłodze, ale nie było dane im zasnąć. Wieczorem do izby wpadli rosyjscy żołnierze, ale gdy (na szczęście) zorientowali się, że mają do czynienia z repatriantami, zażądali wódki.
- Mama wygrzebała z tobołków ostatnią butelkę „brachy”, samogonu, który jeszcze ojciec pędził w lesie pod Brzezinami i powiedziała, że więcej nie ma. Dowódcą Ruskich chyba ruszyło sumienie, bo kazał przynieść duży worek, jak się okazało, z ubraniami i pościelą, zagrabionymi u Niemców. Nazajutrz sołdaci znów zawitali na podwórku, abyśmy wydoiły stado krów, które pędzili ze sobą na wschód. Po napełnieniu ich kanek, pozwolili nam na udojenie mleka dla nas; było tego ze trzy wiadra mleka, a za pomoc oficer dołożył jeszcze pierogów.
I tak zaczęli się organizować na obcej ziemi. W miasteczku nie było pracy, codzienną normą był szaber, więc penetrowano wysiedlone poniemiecki domy, z których pozyskiwano meble i wyposażenie, „organizowano” dodatkowe jedzenie, które rozdawano w stołówkach Czerwonego Krzyża; do baniek można było dostać dodatkową porcję. We wrześniu 1945 do Milicza zawitał ojciec Reginy z jej bratem który wrócił z robót z Niemiec. Rodzina była w komplecie, trzeba było życie zaczynać od nowa; Regina miała wtedy 20 lat…
(cdn)
Jacek Sowa
Skontaktuj się z nami
- +48 796 024 024
+48 18 52 11 355 - redakcja@podhale24.pl
- m.me/portalpodhale24
Adres korespondencyjny
Podhale24.pl
ul. Krzywa 9
34-400 Nowy Targ
ul. Krzywa 9
34-400 Nowy Targ
Informacje
Obserwuj nas