- "Podhalańskich kółek czar" - niezwykły album i niezwykła promocja na czerwonej kanapie (zdjęcia)
- Podhalańskich kółek czar: 17 lat pod sufitem
Tadeusz Strzelecki już jako młody chłopak wykazywał smykałkę do mechaniki, motoryzacyjnej w szczególności, którą to utwardził po praktyce w jednym z najstarszych zakładów mechanicznych miasta, u majstra Albina Pasia przy ul. Długiej. Szybko też zdobył prawo jazdy i uprawnienia, które spowodowały, że stał się niebawem jednym z bardziej znanych w mieście kierowców pogotowia ratunkowego. A kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych do służby weszły sanitarki z nadwoziem Fiata 125p kombi, on jako ostatni w nowotarskim RKTS jeździł swoją ulubioną „gablotą”, czyli poczciwą, ale jakże niezawodną „Warszawą”, do której zamontował …strażacką syrenę! Z duchem czasu zmuszony był przesiąść się za kierownicę fiata, który jego zdaniem na karetkę się nie nadawał. Często też dokonywał usprawnień w sanitarkach, szczególnie radiotechnicznych, które lubił i umiał robić.
W pracy napatrzył się na wiele wypadków na drodze, gdzie często pomoc wymagała błyskawicznej i fachowej interwencji. Dało mu to asumpt do zawodowych przemyśleń, które urzeczywistnił z początkiem 1984 roku. Po politycznych zawirowaniach życie w kraju powoli wracało do normalności, a wzrastający z roku na rok turystyczny najazd zmotoryzowanych na Podhale często wymagał pomocy na drodze.
Strzelecki okazyjnie kupił od miejscowych budowlańców mocno „zmęczonego” Tarpana, produkt podpoznańskiej fabryki celującej w potrzeby rolników. Efekt mezaliansu kilku ojców rodzimej motoryzacji nadawał się głównie do wożenia ziemniaków na jarmark, ale Tadkowi nie przeszkodziło to, aby przerobić go na własne potrzeby, konkretnie zaś na …pomoc drogową!
Auto przeszło generalny remont podwozia, silnika i kabiny, otrzymując wiele urządzeń, według autorskiego pomysłu właściciela. Podstawą auta holowniczego była lebiodka, czyli wciągarka bębnowa linki holowniczej, która miała zwyczaj ulegania awarii, jeśli zaczepiano ją do zbyt ciężkiego pojazdu. Z pomocą przyszedł Mieczysław Rzadkosz, właściciel warsztatu, który parał się wszystkim, co związane było z hydrauliką. I lebiodka dostała obrotowy napęd hydrauliczny rodem z …koparki, a pompa pochodziła z ciągnika Ursus C60. Przy tych parametrach technicznych, bezceremonialne obchodzenie się z rozbitym na szosie autem groziło jego rozerwaniem, co ponoć parę razy się zdarzyło.
Fakt faktem, że zielony Tarpan z żółtym pasem i napisem: „Pomoc drogowa” oraz kogutami na dachu na stałe zagościł w motoryzacyjnym krajobrazie Podhala jako pierwsza tutejsza forma Assistance, będąc zarazem żywicielem rodziny Strzelckich.
Niebawem pozazdrościli mu inni, lecz solidność warsztatu na Szaflarskiej i całodobowa dyspozycyjność „Strzelca”, zapewniła mu stałą współpracę z ubezpieczycielami i nowotarską „drogówką”. Jednym z prominentnych klientów był nawet Gustaw Holoubek, który po „wydarzeniu drogowym” udał się do Warszawy koleją, ufnie powierzając Tadkowi swoją rozbitą limuzynę, zapraszając potem na herbatę do mieszkania przy Alejach Ujazdowskich.
Z wieloletniej praktyki wiedział także, kiedy i gdzie szykują się niechlubne żniwa na podhalańskich drogach. Latem mnożyły się wypadki na obrzeżach Harklowej, gdzie zmierzające do wodopoju zwierzęta stawały się ofiarami nieostrożnych kierowców. Efektem były co najmniej rozbite szyby czy pogięte maski, ale były też i drastyczne przypadki. Tadeusz ze zgrozą wspomina wypadek, kiedy dorosła łania przebiła szybę fiata i wpadła do środka. Niestety, obydwie osoby na przednich fotelach też straciły życie…
Inną feralnym, zwłaszcza zimą, miejscem były okolice Snozki, gdzie regularnie dochodziło do wypadków i dachowań. W swej karierze „laweciarza” miał wiele niecodziennych przygód, związanych z tym zajęciem. Holował samochody, traktory, nawet maszyny rolnicze; zdarzyło się nawet kiedyś i przyczepę kempingową. Gdy pewien obywatel Śląska wybrał się do Włoch z przyczepą, w której spędzali wraz z małżonką urlop na kempingu. Pech chciał, że podczas wyjazdu solo do Monte Cassino, na autostradzie jego Skoda dostała strzał „w tyłek” i auto nadawało się tylko do kasacji. Jednak winowajca, majętny chyba Italiano, poczuł się w obowiązku zrekompensować stratę; udali się do jego „garage”, gdzie wręczył im wraz z umową kluczyki od fiata, a sąsiad mechanik założył doń hak holowniczy. Pełnia szczęścia zakończyła się jednak na przejściu granicznym w Chyżnem, które Ślązak wybrał nie wiedzieć czemu. Fiat z Italii trafił na parking do czasu uregulowania formalności, zaś niefortunni pasażerowie na pokładzie pomocy drogowej, czyli Tadkowego Tarpana ( wezwali go życzliwi pogranicznicy) udali się, wraz z ocaloną z przygody przyczepą, do swojego familoka.
Tadeusz Strzelecki do normalnych wyjazdów i holowania miał do dyspozycji najczęściej tylko tzw. motyla, czyli dwukółkę, co na owe czasy było najprostszym rozwiązaniem, choć mało komfortowym.
Zdarzały się przecie wyjazdy bardzo nietypowe i nieraz bardzo odległe, a rekordem był wyjazd do Stambułu, skąd to trafił się transport do kraju dwóch Polonezów naraz. W naszych niemal fabrycznie nowych limuzynach stołecznych prominentów zdefektowały silniki, na skutek urwania się pasków rozrządu. Tu już „motylek” nie wystarczył, więc jeden „poldek” wylądował na pożyczonej lawecie, drugi jechał zaczepiony na dwukółce; powrót do Polski trwał trzy dni! A dwaj panowie, właściciele żerańskich cacek, pozostali wraz z towarzyszkami na miejscu, kontynuując tureckie wakacje.
Paski rozrządu były jedna z najczęstszych przyczyn awarii podczas dalekich podróży, budząc nawet w pewnym okresie podejrzliwość ubezpieczycieli PZU i Warty, którzy wietrzyli zmowę kierowców z laweciarzami. Z tymi firmami było zawsze pod górę, ale nasz bohater jednak woził ze sobą podręczny zestaw części, które hipotetycznie mogły ulec awarii. Nieraz też zdarzało się Strzeleckiemu wyciągać wraki w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, jak choćby staw pod Krauszowem, gdzie trafiały rozbitki z szaleńczych eskapad okolicznych samobójców lub pochodzące z kradzieży auta.
Czasem były też przypadki kuriozalne, gdy pewien starszy pan z Podhala ściągnął pomoc drogową do Wiednia, bo uznał, że nie stać go było na naprawę auta nad pięknym modrym Dunajem. Tadeusz, gdy dotarł nad ranem, stwierdził, że we Fiacie 125p urwał się …pasek klinowy! W kwadrans wymienił pasek na nowy, po czym nie wziął pieniędzy na miejscu od rodaka, umawiając się tylko na zwrot kosztów paliwa w stolicy Podhala. Sam zaś pojechał dwa cyrkuły dalej do matki, mieszkającej w stolicy Austrii, aby odespać zarwaną noc.
Zarwanych nocy i dni poza domem nie chce też mu wyliczać żona Monika, która po piętnastu latach „lawetowania” powiedziała dość! Pojawiła się szansa na emeryturę pomostową, podczas której Tadeusz mógłby sobie dłubać przy autach, a nawet przy żaglówkach, które stały się jego hobby na jesień życia. Żaglom zawsze towarzyszy wiatr i woda, więc w tym otoczeniu nasz bohater teraz czuje się najlepiej, choć zdrowie już nie to.
Punktem zwrotnym był rok 2000 i pojawienie się młodego Piotra Pajerskiego, któremu spodobała się praca pomocnika laweciarza. Strzelecki załapał się na emeryturę pomostową, a chłopakowi tak spasowała ta robota, że został w Pomocy Drogowej na kolejne dwadzieścia parę lat. I to trwa do dziś; ale to już inna, następna historia.
Jacek Sowa