Firma się rozwijała, nieopodal Rynku otwarto restaurację „Kaprys”, a na Kowańcu, u podnóża szpitala bar „Misiek”, prowadzony przez młodsze pokolenie rodziny Łukaszczyków. Lokalizacja była strzałem w dziesiątkę, stając się w krótkim czasie ulubionym miejscem spotkań także amatorów jednośladów, którzy nie zawsze zgodnie z dobrymi obyczajami, lubili warczeć po gorczańskich wertepach.
Wnukowie pana Romka, Michał (rocznik 1992) i Kuba (rocznik 1994), z wypiekami na twarzy oglądali Bety i GasGasy parkujących tam mistrzów enduro i trialu, a mistrzów Polski w Nowym Targu było ci pod dostatek. Cyrwus, Kaczmarczyk, Luberda – wtedy nie sądzili nawet, że za kilka lat staną z nimi do rywalizacji. Póki co, ekscytowali się ich popisami jazdy na jednym kółku, a po sąsiedzku zaprzyjaźnieni z Krzysztofiakami, kuzynami braci Błażusiaków, mieli o czym rozprawiać, oglądając plakaty z zawodów, a nawet rękawiczki słynnego już „Taddy’ego”.
Ale zaczęło się bez warczenia, od profesjonalnego i nietaniego roweru do cyklotrialu, kupionego przez ojca Mirosława. To był przedsionek kariery zawodniczej, do którego nakłonił ich późniejszy mentor, były mistrz motocyklowego trialu, Bogusław Sięka. To był też bardzo mądry ruch, gdyż chłopcy nabrali umiejętności technicznych, którymi później przewyższali rywali podczas prób w terenie.
Kilkunastoletni narwańcy wiercili ojcu dziurę w brzuchu o naukę jazdy na motorze. Niebo otworzyło się nad nimi, kiedy ten zabrał ich na Grel do babci, gdzie z szopy wyciągnięto enerdowskiego Simsona z podwójnym siedziskiem. Nawet kolor nie miał znaczenia; nazwali go „Różową Panterą”!
Ale chłopakom marzyła się prawdziwa „szarpacka” po górach, skałach i potokach. Kiedy Michał po raz pierwszy samodzielnie (i po kryjomu) odpalił ojcowskiego GasGasa 280, stało się jasne, że dalszy opór nie ma sensu. Mając trzynaście lat zafasował swój pierwszy (żółty!) motocykl GasGas 125 i wiosną 2006 roku pod okiem utytułowanego już mistrza Rafała Luberdy, od mistrzostwa Polski Maluchów rozpoczęła się droga do pucharów.
Młodszy Kuba nie pozostawał w tyle i dziś bracia Łukaszczykowie tworzą mocny tandem; niestety realia zmusiły ich do zmiany klubu. Po dziesięciu latach dostawiania kolejnych pucharów na regałach nowotarskiego AMK „Gorce”, od 2018 roku jeżdżą w barwach AMK Gliwice, wraz z liderem krajowej czołówki, nowotarżaninem Gabrielem Marcinowem. Dorośli już dziś mężczyźni mówią o swych osiągnięciach z dumą, ale i z dużą dozą skromności.
Dla nich sport nie jest celem, lecz suplementem prozy codziennego życia. Ich życie to rodzinny interes, który kiedyś zapoczątkował dziadek Romek. Jego bar przeszedł do historii, podobnie jak „Misiek” z Kowańca. W „Skalnym Dworku” już nie ma czasu na jazdę na tylnym kółku; kiedy dowali śniegu, Kuba kręci kółka po placu pługiem; wcześniej jednak musi wydać gościom śniadanie.
W szczycie sezonu turystycznego na motory mogą sobie co najwyżej popatrzeć; ojciec ściśle wytyczył reguły gry. Wiedzą o tym i przestrzegają zasad; przecież to jemu tak wiele zawdzięczają. Jednak głównie sobie Michał zawdzięcza dyplom wyższych studiów, ot, wynik ciszy podczas nocnego dyżuru w recepcji rodzinnego hotelu.
Hotel zapoczątkował gęstą już dziś, komercyjną zabudowę Równi Szaflarskiej. Na okazałym placu parkują samochody z całej Polski, ba, nie brak zagranicznych rejestracji. Ale sennym porankiem przyjeżdżają często na kawę stali bywalcy miejscowego sportowego świata; Sięka, Bargieł, hokeiści wpadają tu aby pogadać o tym i owym, co w nowotarskiej trawie piszczy. Michał, czy Kuba, indagowani o plany i wyniki na najbliższy sezon, skromnie unikają odpowiedzi:
- Co tam nasze puchary przy Tadku Błażusiaku? To jest dopiero motocyklowy gigant!
Nowy Targ od wielu lat stoi motocyklowymi talentami i aby wymienić miejscowych rajdowych mistrzów Polski, palców obu rąk nie wystarczy… Dlaczego jednak uczepiłem się rodziny Łukaszczyków? Bo jest to przykład kontynuacji tradycji, w której dominuje etos pracy i poszanowanie pewnych wartości, a takie przykłady w moim rodzinnym mieście można znaleźć wszędzie. U Batkiewiczów, Rajskich, Ścisłowiczów, Giełczyńskich, Bryniarskich i Szopińskich i wielu innych, bo chcę wierzyć, że to Miasto jest jedną rodziną, czego potrafi dać przykład w tych trudnych czasach.
ps. Zgodnie z cyklem felietonów, wybrałem rodzinę motoryzacyjną, a skoro była mowa o Taddym Błażusiaku, to tę postać pozostawiam na deser. Taki felietonowy crème de la crème, który zamknie projekt „Podhalańskich kółek czar” fotowernisażem, eksponowanym w „Ruczaju” od połowy marca. Czas dojechać do mety, ale o tym potem…
Jacek Sowa