Klimat, który został zaburzony przez wyzwolicieli ze Wschodu, którym nie spodobało się nazwisko i sposób zarabiania na życie w czasie wojny przez głowę rodziny. Wraz z 77 innymi mężczyznami z okolicy został zabrany na wywózkę donikąd, dał jednak nogę i powrócił w rodzinne strony, idąc pieszo aż od Sambora; w drzwiach domu dzieci go nie poznały…
Senior Rudolphi wrócił do swej profesji, jednak nie dane mu było w spokoju przyuczać nowych kierowców do zawodu. Wizyta smutnych panów w skórzanych płaszczach miała na celu skłonienie go do wstąpienia do jedynie słusznej partii. Gdy odmówił, czarny Citroen intruzów odjechał wraz z koncesją nauki jazdy. Pozostały drobne naprawy w warsztacie i podwózki starym Oplem, którego przerobił na półciężarówkę.
Można było nim podrzucić komuś worek ziemniaków albo zawieźć sąsiadkę na klinikę do Krakowa, co jednak nie było takie proste, gdyż własnym samochodem wolno było poruszać się w promieniu 20 kilometrów od miejsca zamieszkania. Do grodu Kraka było trochę dalej… Każdorazowy wyjazd „poza rejon” wymagał odrębnego zezwolenia Wydziału Komunikacji Drogowej, a i tak wymagane było pisemne zestawienie rozjazdów z miesięcznym limitem …200 kilometrów. Łatwo nie było…
Karol, postawny młodzieniec, w którym podkochiwały się szkolne koleżanki (a ponoć także i nauczycielki), od najmłodszych lat zafascynowany był jednak samochodami, których wówczas było jak na lekarstwo. Odebrawszy solidne wykształcenie zawodowe i dyplom w nowotarskim „Mechaniku”, podjął pracę w tutejszym oddziale PKS-u. To był rok 1962. Szybko zjednał sobie opinię dobrego pracownika, lubił jeździć w trasy i dbał o zasadę, malowaną wówczas szablonem na maskach autobusów: „mój samochód świadczy o mnie”.
Jednak Karol Rudolphi, bo o nim mowa, tęsknie spoglądał zza szyby autobusu na stare auta, które czasem przemykały obok, gdyż wtedy, w latach sześćdziesiątych, była to prawdziwa egzotyka.
Zgrabna Simca, choć w nienajlepszym stanie pierwsza wpadła mu w oczy, a w jej posiadaniu był pewien znajomy. Kiedy auto zaczęło sprawiać właścicielowi kłopoty, Karol szybko przekonał go, że powinien mu go sprzedać, a on już coś z tym zrobi.
Matka na widok zdezelowanego pojazdu załamywała ręce, ale Karol zrobił tak, jak powiedział. Rozebrał silnik francusko-włoskiej konstrukcji na czynniki pierwsze (nadwozia wtedy były solidne!) i wyjechał sobie na przejażdżkę.
Szczęście trwało jakiś czas, ale wszystko kiedyś ma swój koniec. Kiedy Simca zaczęła sprawiać kłopoty, sprzedał ją w Nowym Targu i zaczął rozglądać się za czymś następnym. Podczas postoju kursowego PKS na myślenickim rynku wypatrzył stojącego przy krawężniku przedwojennego Opla Kadetta z kartka za szybą: „Sprzedam” i numerem telefonu, oczywiście stacjonarnego, bowiem w tamtych czasach komórki służyły do przechowywania węgla, którego wówczas nie brakowało…
Numer okazał się kontaktem z okoliczną plebanią, której proboszcz zamierzał pozbyć się kłopotliwego dla parafian i władzy rekwizytu. Pan Karol podjął wyzwanie, uzgodnił cenę i zgromadził stosowną kwotę, lecz kiedy był gotów sfinalizować transakcję, napatoczyła się siostra z radosną informacją o zamiarze kupna mieszkania w Krakowie, ale brakuje jej do sumy parę złotych… Brat bez wahania pozbył się marzenia o starym Oplu i temat odleciał. Jednak przemierzając niemal codziennie trasę Nowy Targ – Kraków widział na skarpie vis a vis Zarabia stojącego zielonego Kadetta, jako żyw przypominającego tego zamienionego na mieszkanie siostry.
Historia jest jednak przewrotna; podczas parapetówki u siostry gościli sąsiedzi, z którymi zgadał się o wspólnych motoryzacyjnych pasjach. I okazało się, że eksponowany na skarpie zielony Opel to własność tychże sąsiadów, którzy pałając miłością do swego autka, nie mogą zdecydować się na oddanie go w obce ręce. Pan Karol nie był obcy, więc po długich, krakowskich targach, Kadett trafił do jego rąk. I znowu długie godziny po pracy, spędzone w pekaesowskich warsztatach, auto rozebrano do śrubek i pierwsza jazda po nowotarskich drogach.
I tak biegły lata pana Karola – trasy za kierownicą autobusów: Sanów, Jelczów, Autosanów, Sanosów, a potem wielkich tirów, na które Rudolphi przesiadł się podczas przygody z transportem międzynarodowym. Karolowi nie straszne były żadne kursy, zimą czy latem docierał tam, gdzie należało.
Starzy pekaesiacy do dziś go pamiętają…Powierzane mu samochody zawsze wyróżniały się w pekaesowskim taborze: wyglądem, czystością, detalami; nawet za własne pieniądze zamówił do Jelcza tablice rejestracyjne z nakładanymi literami. Nic też dziwnego, że często podłapywał atrakcyjne trasy, włącznie z zagranicznymi wycieczkami, do demoludów oczywiście.
Gdy wyjechał do Ameryki, jego Opel Kadett wylądował w szopie u szwagra; kiedy wrócił po 22 latach, samochód nadawał się tylko na złom. Mówi się trudno, kupił Poloneza, a w końcu miał za co, bo w Stanach ciężko pracował za kierownicą potężnych Macków, którymi jeździł głównie na budowach, najpierw najemnie, potem już na swoim.
Wyzwań z samochodami Karol Rudolphi miał w życiu wiele. Zwieńczeniem jego motoryzacyjnego placu zabaw był sprowadzony ze Stanów Ford A, artefakt o dziesięć lat starszy od niego. Wiele godzin pracy kosztowało dzieło, którego efekt podziwiany jest dziś na rajdach zabytkowych samochodów.
Cudo Karola Rudolphiego drzemie w czyściutkim garażu. A gdy jego właściciel wkłada kluczyk do stacyjki, drży z podniecenia, wydając z siebie radosny pomruk, wypuszczając z siebie triumfalny obłok, pachnącego starymi automobilami, dymu…
Jacek Sowa