Gdy państwu Krystynie i Stanisławowi urodził się syn Artur, prababcia z tej radości podarowała im auto, nie najnowsze lecz z klasą, bo tak należy uznać egzemplarz Śkody Octavii, rocznik 1962 w kolorze czarnym. Auto było w idealnym stanie, tylko ten kolor… Rada w radę Żyrkowscy przemalowali je na modne wówczas yellow bahama. Mały Arturek był urzeczony tym samochodem, uwielbiał manipulować różnymi wichajstrami wewnątrz pojazdu, toteż gdy postanowiono Octavię zamienić na nową Śkodę 120, dzieciak płakał, gdy tata sprzedawał…
Chłopak dorastał w atmosferze motoryzacyjnej i zdążył się powoli przyzwyczaić do zmian w ojcowskich garażu, a były tam po kolei różne egzemplarze z peweksowskiej oferty. Fiat Ritmo posypał się w ciągu dziesięciu lat, potem na chwilę Renault 21 Nevada z absolutnie szlagierowym wówczas około dwulitrowym dieslem, a w wieku dorosłym pojawiło się cudo w postaci BMW 318 i u Artura tak już zostało.
Ale jak to w życiu bywa, pierwsza miłość nie rdzewieje (przynajmniej we wspomnieniach), a tym najważniejszym wspomnieniem była prababcia i tamta jej Octavia, uznał zatem, że uczucie to należy pielęgnować. Postarał się więc o miniaturkę tamte Śkody i czekał na okazję.
Pracując, już po studiach, w Krakowie, a było to gdzieś na początku XXI wieku,w okolicach Poczty Głównej na Wielopolu, przed szybą samochodu Artura przemknęła bananowa Śkoda Octavia. Nasz bohater dopadł ją na przystanku tramwajowym aż na ulicy Gertrudy, obok dawnego kina „Wanda” i korzystając z chwilowego postoju, wcisnął przez szybę Octavii swoją wizytówkę z numerem telefonu. Zdążył jeszcze krzyknąć, że chce to auto nie na handel, tylko dla siebie, przez pamięć o babci.
Odzew był po trzech miesiącach. Jak się potem okazało, staruszkowie, którzy podróżowali leciwą Skodą, mieli całe pudło podobnych wizytówek, lecz kluczem do sprzedaży był podeszły wiek właściciela (96 lat) i chyba ta wzmianka o prababci… Staruszek, były kierowca PKS, dbał o to auto z pietyzmem; w zimie garażowany nie jeździł w ogóle, co tydzień go odpalał, nawet zmieniał powietrze w oponach.
Żyrkowski miał niebywałe szczęście; wraz z samochodem rocznik 1962 (sic!) dostał furę części do modeli tej marki, które wypełniły pod sufit skrzynię ciężarówki, które potem odstępował (choć niechętnie, podobnym pasjonatom). A do domu pojechał na kołach nowym nabytkiem, w którego schowku znalazł kultową pekaesiacką czapkę i żółte okulary „na mgłę”.
Dla pana Artura zaczął się okres wytężonej rewitalizacji wymarzonego samochodu, będącego niejako testamentem babci, jednak przy założeniu nieprzerwanej jego eksploatacji, bo stan auta był idealny.
Znajomy z branży wskazał mu pana Zbyszka, mechanika, który w latach 60-tych pracował w krakowskim TOS-ie „na Śkodzie”; którego zresztą syn do dziś zajmuje się ta marka. Prace remontowe trwały niemal rok, a pan Zbyszek, zafascynowany zapasem oryginalnych części czuł się jak lis w kurniku. Jednak trudno nazwać to remontem, gdyż silnik miał taką kompresję, że testowe odpalenie go korbą groziło wybiciem barku.
Blacharkę i lakier poprawiono już na Podhalu; wyszło jak wyszło, ale wnętrze samochodu pozostało oryginalne, jak większość jego elementów, dzięki czemu auto dostało zabytkowe, żółte tablice i certyfikat konserwatora zabytków.
Bananowa Śkoda Octavia robi furorę na zjazdach, rajdach i na codziennych ulicach, a jej uśmiechnięty grill przypomina młodym ludziom disneyowskie autka Johna Lassetera.
Nasza bohaterka stoi w garażu, schowana przed nowotarskim smogiem, który mógłby osłabić jej kondycję przed urodzinowym tortem na 50-tkę właściciela. Na co dzień w pracy przemieszcza się beemką, ale zabytkowe auto jest najważniejsze.
A dostojna jubilatka odtrąbi swoje 60-te urodziny wraz z podobną rocznicą powstania sąsiedniego kompleksu motoryzacyjnego ze słynną stacją CPN.
Jacek Sowa