22 czerwca 1346 roku, na obszarze ponad 3500 dzisiejszych hektarów w widłach Białego i Czarnego Dunajca powstało miasto zwane Nowym Targiem.
Władca nadał miastu wiele przywilejów, zwalniając mieszczan z krakowskiego cła, pozwalając zakładać kramy handlujące suknem i skórami, jatki rzeźnicze i młyny, zaś raz do roku, 25 listopada w dzień świętej Katarzyny, patronki miejscowej parafii, organizować coroczny jarmark. Nazwa jarmarku pochodziła z języka niemieckiego: w wolnym tłumaczeniu „Jahrmarkt” czyli doroczny targ, który w przypadku naszego miasta trwał wówczas całą oktawę.
Dzięki kolejnym przywilejom królewskim (Kazimierza Jagiellończyka, Jana Olbrachta i Zygmunta I Starego), miasto otrzymało prawo dodatkowego terminu targowego na dzień św. Jakuba (25 lipca) i cotygodniowego w czwartki. Dodatkowo wójt nowotarski mógł pobierać myto od kupców ciągnących przez Orawę na Węgry; nie wolno im było omijać miasta, które pod koniec XVI wieku otrzymało prawo składu soli, śledzi i ołowiu, potem także i wina. Odkrycie na terenie starostwa nowotarskiego złóż szlachetnych kruszców tj. srebra i miedzi umocniło Nowy Targ jako ważny ośrodek gospodarczy w tej części kraju.
Dziś trudno już się połapać z tymi terminami, pewne jednak jest, że w połowie XVII wieku oprócz czwartków, zbiorowy handel oprócz dnia św. Katarzyny, odbywał się także w dniu św. Jacka (17 sierpnia) i pierwszą niedzielę po Wielkanocy.
Przenieśmy się zatem w XX wiek, kiedy to wraz z powrotem niepodległości, zacofane i biedne Podhale chłonęło nowy oddech cywilizacyjny, którego ważnym ośrodkiem administracyjnym był Nowy Targ. Zachowało się trochę archiwalnych zdjęć z tamtych czasów, skorzystałem z „Obrazków z przeszłości” Anny Majorczyk…
Każdego czwartku, od świtu, ze wszystkich okolic, z Pienin, Spisza, Orawy i Skalnego Podhala ciągnęły chłopskie furmanki, oblegając nowotarski Rynek. Tam rozmieszczone były kupieckie kramy, zaś na placu obok parku handlowano końmi i bydłem, tam też mieściła się tzw. tania jatka.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądało miasto po „święcie dyszla”, ale nie utyskiwano za bardzo z tego powodu, gdyż czwartkowy handel przynosił spore korzyści tutejszym handlarzom, rzemieślnikom, karczmarzom a także i ratuszowej kasie. Nowotarskie jarmarki miały się dobrze nawet w okresie okupacji, zaś po wojnie były często najważniejszym źródłem aprowizacyjnym tutejszych mieszkańców.
Obrotni górale, za sprawą swych krewnych „zza wody”, znaleźli także sposób na uzupełnienie braków w artykułach odzieżowych; wtedy, już na nowym miejscu targowicy na Berekach” pojawiły się słynne „ciuchy”. Rodacy z Chicago słali paczki z używaną amerykańską odzieżą, która zwolniona była z cła, choć celnicy dokładnie „trzepali” ich zawartość, szukając ukrytych po kieszeniach dolarów. Ich łupem padały nawet dziecięce zabawki, takie jak mówiące lalki czy samochodziki błyskające reflektorkami, ale ciuchy docierały na targ, a ich nabywcami były nierzadko paniusie przyjeżdżające aż z Warszawy. Niebywałym wzięciem cieszyła się bikiniarska galanteria: kolorowe skarpetki, dżinsy czy kraciaste marynarki, nie mówiąc już o nylonowych koszulach czy pończochach, które były wówczas nie lada rarytasem.
Nowotarski jarmark obrastał w legendę, której dorównywały tylko lody od Żarneckiego i tytuły hokejowych „Szarotek”, ale niebawem do poszukiwanego towaru dołączyły kożuchy. Temat kuśnierstwa nowotarskiego (ale waksmundzkiego także) zasługuje na oddzielne opracowanie, tak jak pokątny handel dewizami, dolarami głównie, choć korony i forinty naszych południowych sąsiadów także cieszyły się dużym powodzeniem. Frekwencja sprawiała, że na plac targowy chętnie wkraczał także handel uspołeczniony i na jarmarku można było sprzedać towary, zalegające magazyny, bo nawet i to się w tamtych siermiężnych czasach zdarzało. Przykładem może być „wielki kiermasz słoniny”, który zorganizował w latach siedemdziesiątych miejscowy oddział PSS „Społem”, sprzedając po obniżonej cenie w kilka godzin ponad tonę słoniny solonej przy dźwiękach przebojów „Czerwonych Gitar” i „Trubadurów”, puszczanych przez świetlicowy wzmacniacz z adapteru „Bambino”. Wiem coś na ten temat, bo występowałem w tej akcji jako słoninowy DJ…
Na nowotarskim jarmarku można było kupić wszystko i czwartek przestał już handlującym wystarczać. Kupcy zaczęli rozstawiać swe kramy także w inne dni i tak powstały poniedziałkowe targi maślane w różnych miejscach miastach, a na samych Berekach w środy panowały artykuły spożywcze, sprzedawane głównie w ilościach hurtowych. Wolne dni weekendowe sprzyjały handlowaniu za sprawą napływowej klienteli, oprócz wakacyjnych turystów byli to głównie Słowacy. Tak powstał targ sobotni, cieszący się obecnie bodaj największą frekwencją.
Rozluźnienie barier granicznych na przełomie wieku spowodowało napływ handlarzy ze wschodu; obrazek ten nikogo nie dziwił, gdyż kilkanaście lat wcześniej sami występowaliśmy na zachodnich bazarach w roli handlowych pariasów. Przybysze z Białorusi czy Ukrainy oferowali na rozłożonych na placu płachtach wszystko, co miało jakąkolwiek wartość użyteczną, a poradzieckie wyroby miały renomę topornych, ale trwałych, na zasadzie: „gniotsa, nie łamiotsa”! Ceny dla kupujących były atrakcyjne a i tak sprzedający uzyskiwali sporą przebitkę. Były to przede wszystkim proste narzędzia, sprzęty kuchenne i ogrodnicze, nawet przyczepka towarowa za jakąś śmieszną kwotę, tyle, że wobec braku jakichkolwiek dokumentów był potem problem z jej zarejestrowaniem. Ale i tak znalazł się nabywca…
Boom motoryzacyjny z końca XX wieku zaktywizował handlarzy samochodowych, których mekką był podwarszawski Słomczyn czy stołeczny Żerań. Stolica Podhala nie chciała być gorsza i tak w niedzielne poranki zakwitła na Berekach giełda samochodowa. Koniec talonowej reglamentacji, ulgi importowe i otwarcie granic uruchomiły sznur używanych aut, ciągnących od zachodniej granicy. Odpowiednie, lecz legalne manipulacje dewizowe, sprzyjały importowi wszelkiej maści pojazdów, które czasem, wiezione na lawetach, ich nie przypominały. Legendarny stał się dowcip o mechaniku, który tanio kupił powypadkowego rozbitka a po naprawie wychodził mu przystanek autobusowy…
Na giełdzie trzeba było mieć się z takimi okazjami na baczności, gdyż łatwo można było wejść w konflikt z prawem. Metody identyfikacji ze strony policji były wówczas jeszcze bardzo prymitywne, przypominające bardziej „szkiełko i oko”, a lampy na podczerwień zawodziły, gdy miało się do czynienia z dziełem samochodowych transplantologów. Dziś numer WIN pokaże nam w rejestrze komputerowym całą metrykę pojazdu, wówczas oryginalne numery były często zgodne z …przednią grodzią komory silnika, gdzie je fabrycznie umieszczano. Tyle, że ta część była przeszczepiona do sprowadzonego rozbitka z auta, ukradzionego tydzień wcześniej gdzieś na warszawskim Mokotowie. Po jakimś czasie niefortunny nabywca dowiadywał się, że jego biały półtoralitrowy benzyniak ma papiery bordowego dwulitrowego diesla…
Na nowotarskiej giełdzie dominowały jednak auta miejscowe, a jeśli były sprowadzone zza granicy, nieufni górale bacznie je obwąchiwali. Rodzime i demoludowe produkcje miały się dobrze z racji łatwej dostępności do części zamiennych, szczególnie poszukiwane były auta niemieckie, najlepiej w dieslu. Posiadacze francuzów i japończyków musieli się sporo natrudzić, żeby je upchnąć za dobrą cenę. Po jakimś czasie to i tak musiało się zmienić…
Zmieniała się też i nowotarska targowica, obrośnięta ohydnymi budami, pokrytymi falistą blachą. Znak czasu sprawił, że musiała ustąpić nowoczesności, choć z perspektywy czasu nie było to łatwe. Wielki plac handlowy stanowił łakomy kąsek dla potencjalnych zarządców, więc stał się polem do niezbyt czystych, nieraz karczemnych zagrywek. W tym miejscu miejscy ojcowie i rajcowie mają sporo za uszami, ale dzisiejsza Targowica może być powodem dumy ich zarządzających.
Ale o tym potem…
Jacek Sowa, zdj. ze zbiorów Archiwum Państwowego oraz Podhale24