22.11.2022, 21:03 | czytano: 3884
Szarotki kwitną na lodzie. Ludzie, których trudno zastąpić
Oto trzeci odcinek wspomnień dotyczących 90-letniej historii Klubu Sportowego "Podhale" pióra Jacka Sowy.
Poprzedni odcinek zakończyłem w chwili, kiedy z dala od domu, w wojskowym mundurze, świętowałem mistrzostwo Polski „Podhala”, wpatrzony w zdjęcie naszych hokejowych „Szarotek”.
Zdjęcie, które było załącznikiem do zabawnego listu, napisanego przez „Mamę” Soczkową
Stanisława Soczek, od zawsze i na zawsze jedna z najważniejszych postaci klubu w nowotarskim parku, pozostaje w pamięci jako osoba o niesłychanej energii i tak zwanej sile przebicia. W tamtych czasach była nieocenionym sekretarzem, ale jak sama mówiła, „mogła być tak samo sprzątaczką jak i prezesem w tym bajzlu”. Bo pani Dzidka język miała cięty i niewyparzony, potrafiła opieprzyć nawet ministra, gdyby się jej pod rękę nawinął. – Minister, nie minister – mawiała.
Kilka lat później, przy ogólnej aklamacji, poświęciłem jej obszerny fragment wydawnictwa na 40-lecie klubu, za co i tak dostałem opieprz od naszej bohaterki. Ale „Mama” była nie do zastąpienia. Bezpośrednia i zawsze z humorem (czasem wisielczym), po całodziennym uganianiu się za wszystkim czasem padała z nóg. Noclegi w Zakopanem w szczycie sezonu, odprawa niezbyt kumatych porządkowych przed meczem, wypłaty na kolanie i użeranie się ze wszystkimi o wszystko. Takie to były czasy…
Augustyn Fuchs – starszy od klubu o ćwierć wieku, drugie tyle poświęcił działaniu na jego rzecz. Był bramkarzem pierwszej drużyny piłkarskiej „Podhala”, ale chętnie udzielał się w sekcji narciarskiej. Jako młody oficer podczas kampanii wrześniowej trafił do niewoli i wojnę spędził za drutami oflagu. Do Nowego Targu wrócił po wojnie; pracując w wydziale finansowym starostwa, włączył się w pracę klubową, dbając o kasę klubową.
Pan Augustyn opowiadał, jak to trzeba było znać kręte ścieżki przepisów skarbowych, żeby zbudować choćby prowizoryczny barak czy trybunę na stadionie. Zawsze skromny i rzeczowy, nie dbał o zaszczyty i osobiste korzyści, choć odznaczeń miał całe pudło; w tym samym palcie prezesował klubowi przez piętnaście lat!
Augustyn Fuchs
Karol Grzesiak pochodził z podkrakowskiej miejscowości, ale w latach nauki grywał w młodzieżówkach Wisły. W Nowym Targu zagościł podczas budowy kombinatu obuwniczego, poznał tu swoją żonę (dr Hannę Rayską) i został na stałe. Niebawem jego zdolności organizacyjne w sprawach inwestycyjnych zostały wykorzystane do pracy w klubie, któremu marzyło się sztuczne lodowisko. To za jego czasów powstał ten obiekt i tor łyżwiarstwa szybkiego, a potem zadaszenie i hala lodowa. Była to gigantyczna praca, związana z dokumentacją prawną i techniczną, znalezieniem wykonawcy i finalizacją inwestycji, wymagająca także wydeptania ścieżek u najważniejszych decydentów, od przychylności których zależały losy projektu. Inżynier Grzesiak to potrafił, nic też dziwnego, że na wiele lat przejął stery prezesa od swego poprzednika, Augustyna Fuchsa.
Karol Grzesiak
Edmund Dereziński w latach przedwojennych grywał w koszykówkę w mistrzowskiej drużynie akademickiej z Poznania. Jego osobą zainteresowano się z racji piastowanego stanowiska dyrektora Banku Rolnego, gdyż była to idealna kandydatura na skarbnika klubu, którego kasa wiecznie świeciła pustkami, a na wyjazdowe mecze czy obozy pożyczało się pieniądze od osób prywatnych, gdyż tak ładnie można określano rzemieślników czy przedstawicieli wolnych zawodów, przez ówczesne władze określane mianem „prywaciarzy”. Dystyngowany wiceprezes klubu nie wahał się stawać na głównej bramie przed meczem, pilnując aby porządkowi nie wpuszczali łebków. – Jak się naprawdę kocha swój klub, to trzeba go wspierać przynajmniej biletami, które nie są wcale drogie – powiadał „Eda”. Oszczędzał także na wydatkach, dzięki czemu zyskał ksywę „Sknera”. Dereziński sprawnie dopinał coroczne budżety denerwując się na kaperowników, za sprawą których co roku ubywało graczy za bezcen, czasem nawet kilkunastu!
Edmund Dereziński
Jan Gawliński – była o nim mowa już w pierwszej części cyklu, ale pisać można by w każdej. Sportowiec, działacz, społecznik, gospodarz, organizator - wszystkiego po trochu, najprościej chyba powiedzieć: sportowy maniak. Parał się wieloma dyscyplinami : hokejem, kajakarstwem, motorami poświęcając całe swoje życie „Podhalu”. Może dlatego nie miał czasu założyć rodziny, a za dom służyła mu klubowa świetlica, której był gospodarzem, gdzie królowała radiola z nagłośnieniem obiektu, na które Gawliński wciąż narzekał od chwili zadaszenia lodowiska. Mankament ten zresztą pozostaje aktualny do dziś… Pan Jasiu we wspomnieniach starszych kibiców nadal pozostaje jako ikona działacza sportowego na dobre i złe.
Jan Gawliński
Marian Dworzański to postać charakterystyczna, którego sława krążyła nawet zagranicą jeszcze po jego śmierci (+1991). Magister farmacji i właściciel renomowanej apteki w centrum miasta, choć związany przed wojną z TGS „Sokół”, nie szczędził nigdy grosza na klub sportowy „Podhale”. Od początku istnienia sekcji hokejowej dzielnie jej sekundował, bezinteresownie oczywiście, bo mgr Dworzański niczego nie brał, chcąc dawać jak najwięcej. Jeździł na mecze i treningi, a w czasach, gdy nikt jeszcze nie marzył o rehabilitacji sportowej (a Jasiu Joniak jeszcze się uczył sztuki masażu) „Aptekarz”, bo tak go nazywano podsyłał zawodnikom buteleczki z tajemniczą miksturą, z których okłady łagodziły kontuzje i opuchnięte kości. Przez szereg lat na życzenie zawodników był kierownikiem drużyny, która zdobywała kolejne mistrzowskie tytuły. Pan Marian obawiał się, czy wystarczy mu kapeluszy, rokrocznie palonych na koniec sezonu
Marian Dworzański
To zaledwie część panteonu ludzi, których pamiętam z czasów powstawania potęgi nowotarskiego hokeja i jego złotych czasów. Bez nich i tytanicznej czasem, ale często też i bezinteresownej pracy, nie byłoby naszych „Szarotek”, hali lodowej i kilkunastu tytułów mistrzowskich, wywalczonych przez kilka pokoleń wspaniałych zawodników. To ludzie, których trudno byłoby zastąpić…
Ciąg dalszy nastąpi…
Jacek Sowa