Od tej chwili na długi czas nastąpił rozbrat z jednośladami, mimo prób przekupstwa za pomocą wehikułu Pionier, przemyślnie sprowadzonego za sprawą sportowych kontaktów (ojciec był bramkarzem w piłkarskiej drużynie Podhala) zza pobliskiej granicy, czyli ówczesnej Czechosłowacji.
Lśniący lakierem obiekt westchnień co najmniej kilku tuzinów rówieśników z okolicy ulic Sobieskiego, Waksmundzkiej, czy Krasińskiego stał w pokoju za drzwiami, lecz żadne namowy ze strony wujków Borowiczów, czy Pustówków nie trafiały do przekonania małego Jacusia. Ponieważ Pionierów przyjechało wtedy kilka, przy ich pomocy z okazji Dnia Dziecka odbyło się w mieście pierwsze, bodaj kolarskie kryterium uliczne dla dzieci wokół nowotarskiego Rynku, z udziałem pociech miejscowych prominenckich rodzin Haburów, Spiesznych i Porzyckich, bez chluby rodu Rapackich jednak, niestety. Odmówiłem startu…
Gdy nadeszła pora religijnej inicjacji, chrzestni wyłożyli paręset złotych na rower - nowiutkiego Bałtyka w kolorze błękitu. Potem był jeszcze krwistoczerwony Maraton z przerzutkami, ale kręcenie pedałami nie stanowiło atrakcji dla młodzieńca, zainteresowanego motoryzacją i dorastającymi pannami.
Konflikt z jednośladem spowodował przypadek, kiedy to pożyczyłem od mojego przyjaciela, Stasia Ptaszka stary, duży rower, którym jego ojciec codziennie o świcie podążał do pracy w piekarni. Moment nieuwagi spowodował, że przednie koło roweru spotkało się z tylnym kołem „żeleźniaka” Gołębiowskiego z Ogrodowej, a mój nos z krawężnikiem. Doktor Janusz Kwiatkowski, operujący mój organ powonienia, poradził mi inny rodzaj rozrywki…
Rowery nie były wtedy na trudnym terenie Podhala aż tak popularne. Młodzież bardziej ciążyła ku warczącym jednośladom, na których można było wywijać do woli. Jednak znaczącą rolę w popularyzacji tych jednośladów odegrał sport. Na początku lat sześćdziesiątych, gdy parkową „ałma-atę” opanowali łyżwiarze szybcy, można było ujrzeć filigranową sylwetkę na wyczynowym rowerze. Sekcję trenował bowiem kolarz, słynny Eligiusz Grabowski, a jazda na rowerze była nieodłącznym elementem treningu panczenistów. Mogą o tym zaświadczyć nasi mistrzowie długiej łyżwy, tacy jak Józef Iskrzycki, czy obaj Świstowie. Zresztą wielu sportowcom wyczynowym rower służył jako uzupełnienie reżimu treningowego; nasz najlepszy hokeista, Walenty Ziętara, brał udział nawet w zawodach w Szwajcarii.
Przez Nowy Targ parokrotnie przelatywał Wyścig Pokoju, regularnie odbywały się tu wyścigi „Szosami Podhala” organizowane przez LZS. Mieliśmy swoich reprezentantów jak Bolesław Palka, Franciszek Bryniarski „Kiźlanek”, czy Jan Szal. Kiźlankowi karierę przerwało motocyklowe szaleństwo, o było którym głośno w okolicy, kiedy to wraz ze Staszkiem Borowiczem „wyprostowali” łuk drogowy w Naprawie. Pan Jasiu Szal był mistrzem ergonomii jazdy na rowerze. Sam był zawodnikiem i posiadaczem roweru wysokiej klasy, perfekcjonista; wierny fan włoskiej firmy „Campagnolo”. Z zawodu nauczyciel mechaniki w technikum, surowy i wymagający, ale sprawiedliwy. Połowę życia spędził na rowerze i na rowerze je zakończył; potrącił go samochód…
Kolarzem, który rozsławił nasze miasto na całym świecie był niestrudzony pielgrzym, człowiek wielkiej wiary i ducha, Tadeusz Domański. Najpierw pieszo do Papieża, a potem już na rowerze po całej Europie i Ameryce. Zmarł nagle rok temu, na ławce, czekając na …autobus.
Nie minęło jeszcze pół roku, kiedy na niebieską ścieżkę rowerową odjechał także niezapomniany Roman Dzioboń, który po zdjęciu białego fartucha lekarskiego, zakładał strój sportowy i jeździł po Podhalu, aby podziwiać jego piękno i spotykać się z ludźmi. Swoje odczucia pięknie malował słowami, które były odzwierciedleniem jego góralskiej duszy.
Chętnie zabierał kogoś do towarzystwa. Józef Broś, fotografik trwale kojarzony z fotograficzną historią kombinatu obuwniczego, był niezastąpionym kompanem rowerowych eskapad Dziobonia, z którym odbyli najdłuższą wycieczkę z Nowego Targu do Wieliczki.
Czasem Romek zabierał kogoś okazjonalnie. Tak wspomina jedną z wypraw: ……sześć lat minęło od śmierci ks. Józefa Tischnera… zaproponowałem Staszkowi ”Kiźlankowi”, abyśmy razem pojechali do Łopusznej w niedzielę z samego rana, żeby nie pchać się między odświętnie ubranych ludzi z rowerami i w sportowych strojach.
...plecak, jak zawsze, wydał mi się za ciężki, ale trzeba było się wyekwipować na cały dzień. Wziąłem więc jedzenie i picie, zapasową gumę i aparat fotograficzny…
… znajdujemy płasienke trowki pod smreckiem… odpoczywamy, raczymy się zapracowanym posiłkiem, popijamy z bidonów, rozkoszujemy się ciszą niedzielnego przedpołudnia spędzanego na łonie natury. Czy nawiedzi nas tu duch śp. ks. Tischnera?
Dzioboń docierał na rowerze do każdego zakątka naszego regionu, który dziś okala sieć ścieżek rowerowych, niewątpliwy powód do dumy mądrych ludzi i chluba Euroregionu. Dobrze byłoby może nazwać jego imieniem którąś z nich…
Rower stał się nieodłączną częścią naszej codziennej rzeczywistości, spowitej smogiem i hałasem. Zza kierownicy jednośladu można z bliska dostrzec piękno naszej podhalańskiej ziemi, które podziwiali niezapomniani cykliści tacy jak Jan Szal, Adam Różański, Józef Broś, Tadeusz Domański czy Roman Dzioboń.
Rowerzystów spotykamy dziś wszędzie, choć nie zawsze są oni dobrze postrzegani przez użytkowników dróg, siedzących za kółkami swoich wypasionych bryk. Nie sądzę jednak, aby to zniechęcało do kontynuowania swojej misji pasjonatów Nowotarskiego Klubu Rowerowego, który od czterokołowych cacek miejscowych dealerów wolą dwukołowe, równie piękne wehikuły od Zwinczaka.
Bo na podhalańskich drogach dla wszystkich znajdzie się miejsce, bo zawsze, jak mawiał Romek Dzioboń, najważniejszy jest człowiek!
Jacek Sowa